Analiza sytuacji uczelni w Wlk. Brytanii po podwyżce czesnego.
Pełna wersja publikowana w Forum Akademickim 10/2011 (wydanie drukowane)
(C)MD 2011
.
Pełna wersja do nabycia od wydawcy FA!!
.
Wielka Brytania, będąca do niedawna głównym celem studentów międzynarodowych chcących ukończyć studia anglojęzyczne oraz uzyskać dyplom uznawany na całym świecie, w ciągu kilku miesięcy utraciła pozycję budowaną przez dziesięciolecia. Głośno krytykowana przez obywateli decyzja podniesienia czesnego na brytyjskich uniwersytetach jest jedynie częścią większej rewolucji, a raczej wojny, która toczy się za zamkniętymi drzwiami ministerstw, biur poselskich i gabinetów kanclerskich, za to bardzo rzadko na łamach mediów. Ten konflikt jest bardzo bliski sercom polskich rektorów, ponieważ dotyczy dwóch diametralnie rożnych części sektora szkolnictwa wyższego: uniwersytetów publicznych i szkół prywatnych.
.
Szeroko omawiane podniesienie czesnego na brytyjskich uniwersytetach było wynikiem długotrwałego lobbingu ze strony kanclerzy największych i najbardziej wpływowych uczelni, szukających nowych dochodów w trudnej sytuacji ekonomicznej spowodowanej globalnym kryzysem finansowym, spadkiem dostępności pieniędzy na badania i rozwój oraz zmniejszeniem wydatków na naukę osób prywatnych. Dokładnie przeliczone i zaplanowane zwiększone czesne obiecywało dramatyczny wzrost dochodów przy zachowaniu naborów w lat „tańszych”: zarówno naboru Brytyjczyków (niechętnie wyjeżdżających za granicę) oraz komercyjnych studentów międzynarodowych. Przychylni politycy, sami w większości wykształceni na państwowych uczelniach, przychylili się do próśb włodarzy swoich Alma Mater i przegłosowali deregulację poziomu czesnego. Nagła seria oświadczeń brytyjskich uniwersytetów decydujących się na maksymalne czesne (9000GBP) zaskoczyła społeczeństwo, przyzwyczajone do łatwego i taniego dostępu do szkolnictwa wyższego z lat rządów Tonyego Blaira. Protesty aktualnych i przyszłych studentów widzieliśmy wszyscy w telewizji, a debata w brytyjskich mediach nie milknie do dzisiaj, podsycana przez labourzystów będących poza rządem.
.
Radość Kanclerzy trwała krotko. Zarówno oni sami jak i zaprzyjaźnieni politycy szybko dostali zimny prysznic, który przekształcił się w zarzewie konfliktu dobrze znanego w Polsce: brytyjskie szkolnictwo wyższe to nie tylko wielkie i prężne uniwersytety czy politechniki, ale setki prywatnych instytucji prowadzących kształcenie na poziomie licencjackim, magisterskim czy MBA. Tęgie mózgi uniwersyteckie, po wywindowaniu swojego czesnego na niebotyczny poziom 9000 funtów, odkryły, że dookoła nich znajdują się setki instytucji których czesne nie przekracza 4000-6000 funtów a dyplomy przez nie oferowane mają taką samą wartość, szczególnie dla (wysoce zyskownych) studentów międzynarodowych, którzy decydują się na studia głownie dzięki kryterium cenowemu. „Monopoliści” z perspektywy pożądania klientów (dobra jakość + rynkowy dyplom przy czesnym 2000-4000GBP z dofinansowaniem państwa) odkryli, że nimi nie są przy czesnym wysokości 9000GBP. […]
.
Zaraz po ogłoszeniu pułapu 9000 funtów, przestrzegałem znajomych właścicieli koledżów, by nie cieszyli się za bardzo z naborów na 2011, które przerosły wszelkie oczekiwania, ponieważ błąd uniwersytetów publicznych nie mógł trwać długo. Mając doświadczenia z Polski, wiedziałem, że ci sami Kanclerze szybko wymyślą strategię aby wyeliminować swoją konkurencję i zagwarantować swoim uczelniom zwiększone nabory z niebotycznie wyższym czesnym. Być może „strategia” nie jest jednoznacznie zdefiniowana, spisana ani kontrolowana z jednego miejsca, a jest raczej wynikiem instynktownej reakcji obronnej pewnej elity, niemniej jej macki stają się powoli widoczne. Wojna o wpływy z czesnego przyjęła ton jakościowy, a wytaczane armaty to pompatyczne hasła o jakości, poziomie usług, dbałości o dobre imię państwa, jego obrazu na arenie międzynarodowej wsparte argumentami o kontroli imigracji, itd. Oficjalnie, wrogiem koledżów nie są uniwersytety a stało się nim państwo, reprezentowane przez swoje instytucje.
.
Praktycznie z dnia na dzień podniesiono wymogi wizowe, kładąc szczególny nacisk na poziom znajomości języka angielskiego u kandydatów spoza Unii, którzy często lądowali w koledżach, ponieważ te miały niższe wymagania niż uczelnie publiczne (np. IELTS 4.5 lub 5 zamiast IELTS 6 a nawet 7). Oficerowie wizowi, zarówno w Ambasadach jak i na lotniskach, zaczęli uważniej przesłuchiwać przylatujących, weryfikując ich poziom angielskiego i bezwzględnie odsyłając do domu tych „budzących wątpliwości”. Kolejnym posunięciem było ograniczenie możliwości przyjazdu z rodziną oraz przedłużenia pobytu poza okres studiów, co pozwalało na nie tracenie kontaktu z najbliższą rodziną w przypadku studentów dorosłych oraz odpracowanie inwestycji w studia, lub zarobienie na następne, wyższego stopnia, lub też zdobycie doświadczenia zawodowego („graduate experience”). […]
.
Prowadzona od kilku lat (słuszna) kampania niszczenia uczelni duchów („bogus colleges”) została dramatycznie rozszerzona na ciągłe kontrole praktycznie wszystkich prywatnych koledżów, zwiększając dramatycznie koszty transakcyjne oraz zmuszając właścicieli do ponoszenia ogromnych wydatków na obsługę wymogów dokumentacyjnych oraz przeróżnych wizytacji, za które płaci oczywiście ich „ofiara”. Zwiększenie zakresu certyfikacji wymuszono procedurami wizowymi: by móc rekrutować studentów spoza Unii, każda uczelnia musi uzyskać status zaufanego sponsora („trusted sponsor”: instytucja występująca o przyznanie wizy obcokrajowcowi i biorąca na siebie odpowiedzialność za legalność jego pobytu), a to wymaga uzyskania serii akceptacji i certyfikatów, poprzedzonych żmudną procedurą weryfikacyjną. Raz uzyskane uprawnienia można bardzo łatwo stracić, np. poprzez niedopilnowanie by student „wizowy” miał dokładnie udokumentowaną nie mniej niż 80-procentową obecność na zajęciach, lub jego (samodzielne i nie kontrolowalne) podjecie pracy i złamanie warunków wizowych. By urozmaicić życie dyrektorom działów rekrutacji, wprowadzono ograniczenia w ilości wystawianych dokumentów o przyjęciu, uprawniających kandydata do starania się o wizę – uczelnia może wystawić ich np. 1000 na dany cykl rekrutacyjny, ale nie ma gwarancji ile osób dostanie wizę w Ambasadzie. Dyrektor finansowy budujący budżet na podstawie planowanego naboru 500 osób (50-procentowa skuteczność/wiarygodność wizowa kandydatów na spotkaniu w Ambasadzie) może nagle dowiedzieć się, że Ambasady wydały tylko 150 wiz z 1000 wysłanych listów o przyjęciu (tzn. 850 kandydatów spełniało wymogi przyjęcia na studia w koledżu, ale już nie spełniali wymogów wizowych lub nie spodobali się konsulowi). System nie pozwala na „atak wyprzedzający” ze strony uczelni która chciałaby wysłać 2000 listów o przyjęciu i zagwarantować sobie wymierny nabór (np. owe zaplanowane 500 osób), ponieważ Agencja Graniczna (UK Border Agency) prowadzi system w trybie online, w którym uczelnia wystawia zaproszenia, a który odcina możliwość drukowania dalszych listów po wyczerpaniu przyznanego limitu.
.
Poza pozyskaniem wiedzy i umiejętności, ważnym celem studiów jest zdobycie dyplomu. Prywatne koledze, nie mające żadnych własnych uprawnień dyplomowych, są de facto operatorami cudzych programów studiów. Uprawnienia uzyskują na bazie franczyzy, walidacji lub współpracy z firmami mającymi zaaprobowane przez państwo kursy nie będące pełnymi programami studiów. W tej sferze widać już pierwsze „wrogie działania zwiadowcze”, dokonywane na razie rękoma dziennikarzy, którzy nagle zaczynają pisać o problemach z jakością kursów lub programów prowadzonych w imieniu tej czy innej uczelni przez prywatny koledż. […]
.
Do kolejnego ataku przymierza się angielski odpowiednik naszej PKA (ale bardziej zdecentralizowany i nie tak sformalizowany). Całkiem niedawno rozpoczęto budowanie specjalnego zespołu, którego głównym zadaniem jest przygotowanie propozycji rozwiązań w sferze nadzoru koledżów, czyli objęcia prywatnych szkół nadzorem podobnym lub identycznym do tego wobec uniwersytetów publicznych. […]
.
Prywatne koledże mogą się oczywiście próbować bronić przed wygórowanymi wymaganiami, np. dzięki stwierdzeniu, że państwo brytyjskie nie finansuje studiów na ich programach (argument brzmi bardzo znajomo dla nas, śledzących debaty o reformie polskiej Ustawy). Mogą również oświadczyć, że chętnie podejmą się wdrożenia wszelkich wymogów ale muszą mieć równouprawnienie w dostępie do brytyjskich studentów lub np. funduszy na badania lub rozwój instytucjonalny. Niestety, gotowość koledżów do podjęcia „wyzwania jakościowego i organizacyjnego” oraz spełniania coraz to wyższych wymogów narzucanych przez rożne instytucje, nie zagwarantuje ich przetrwania, ponieważ w tej zamaskowanej wojnie chodzi wyłącznie o wycięcie w pień tańszej konkurencji. Jej ciągle istnienie uniemożliwia chciwym Kanclerzom publicznych molochów uniknięcia reform i reorganizacji, niezbędnych by ich rozleniwione uniwersytety mogły funkcjonować w dramatycznie trudniejszej rzeczywistości ekonomicznej. Brzmi znajomo?
[…]
Chciwym brytyjskim Kanclerzom i tak nie poprawią się przyszłe budżety […]
.
Co ciekawe, chaotyczna sytuacja na rynku brytyjskim tworzy interesujące szanse dla zagranicznej konkurencji, w tym dla polskich uczelni myślących o ekspansji za granicę.
.