W 2011 i 2012 mieszkania z wielkiej płyty powróciły do łask w większości miast – kupujący odkryli, że kamienice to może i romantyczne miejsca, ale nie zapewniają szerokiego asortymentu usług, miejsc do zakupów, itd. Wielka płyta to też inna konstrukcja, przez która przechodzi mniej dźwięków, zapachów, oznak życia sąsiadów.
Oczywiście, te budowle mają swoje wady, dobrze pokazane w serialu Alternatywy 4: rury biegną jak chcą (kładli je po pijaku), ściany nie trzymają pionu, tynki są zrobione raczej z piasku niż z… tynku, no i wszędzie stoją ściany nośne, 25-centymetrowe żelbetowe monstra, które trzeba wysadzać bo wiercic się nie da.
Moja rodzinna hawira to było duże jak na tamte czasy mieszkanie w 12-pietrowym molochu otoczonym podobnymi, ale w innych kolorach, jakby najarany artysta przekonał prezesa spółdzielni, że tak będzie lepiej. Nazwy ulic zmieniały się w dziwnych miejscach, jakby pijanemu kartografowi obsuwał się długopis. Blok koło bloku koło bloku a każdy był na innej ulicy, co przyprawiało nowo przyjezdnych o istną kurwicę, nawet ogłupiając początkujących listonoszów. Blok był „wojskowy”, bo wtedy budynki przyznawano „resortom” (dzisiejsze „ministerstwa”) i tam rozdawano mieszkania najbardziej potrzebującym, mającym największe plecy, itd. Bloki obok to była milicja (największe bandziory tam wyrosły), kolejarze, samochodowcy. Myśmy się załapali przez inne „plecy” i stąd dobry budynek i fajne mieszkanie.
W tamtych czasach, od mojego bloku do lasu szło się kilometr. Dzisiaj lasu nawet nie widać, a na „osiedlu” (jednym z pilotażowych dzieł późnego komunizmu) przybyło chyba ze 150 000 ludzi.
Ludzie wprowadzali się od 1982, ale dopiero pod koniec 1984 blok zgrał się w jedną społeczność – przy (wtedy popularnym) braku wody, wszystkie rodziny chodziły do pobliskiej szkoły by stamtąd dostać po kuble. W windzie było jak na basenie, klatki pozamarzały od rozlanej wody, a na schodach z przodu jeździły nawet staruszki. Ale, stojąc w gigantycznej kolejce (my i pięć innych bloków), wszyscy się poznali, dowiedzieli kto co robi, ten tamtemu pomógł zanieść wodę do domu. W międzyczasie wyszło na jaw kto co pędzi w domu – chodząc po klatkach nie dało się uniknąć wąchania smrodu bimbru. Po 3 dniach bez wody, połowa bloku była nawalona już koło 18ej, w ramach szeroko rozumianej „pomocy sąsiedzkiej”.
Zabrudziowana wspólnota (duchowa, nie prawna) służyła wszystkim. Mieszkań w bloku było prawie 100, więc mieliśmy statystyczny rozkład wszystkich umiejętności i kontaktów i praw dostępu, niezbędnych by dać sobie rade w epoce chronicznych niedoborów. Major wywiadu, wywiadywał się kiedy rzucą mięso do lokalnego sklepu, zona pułkownika miała szwagierkę robiącą w papierniczym, więc info o papierze docierało do naszego bloku ze strategicznym wyprzedzeniem, a syn jednego z niższych szarżą był masarzem u prywaciarza. Dodajmy ciecia donosiciela (jego oficer kontrolny mieszkał dwa bloki dalej, w bloku „SB” ale ciec o tym nie wiedział), szefa mechaników z jednostki lotniczej i życie toczyło się nieźle (przed blokiem był istny warsztat).
Znali się wszyscy i wiedzieli o sobie wszystko. Nie było ruchawek właścicielskich, bo nie było mieszkań/domów do których MOŻNA się było wynieść. Siedzieli wszyscy w tym bloku aż do polowy lat 90ych, kiedy dopiero pojawili się nowi, dorobkiewicze. Niby wielka płyta maskowała dużo, ale i tak wiedziano co się u kogo dzieje, kto się z kim kłóci, czyja żona się puszcza, a czyje dzieci są niegrzeczne. Dzieci plotkowały dużo, chwaląc się lub gnojąc innych (nie zawsze to samo), a że wszyscy chodziliśmy do tej samej szkoły dzięki przydziałom geograficznym z Ministerstwa, to trudno było „uciec z dzielnicy” (emocjonalnie, intelektualnie, informacyjnie) nawet kiedy szkoła była na drugim końcu miasta i wożono nas „autobusem szkolnym” który podstawiał MZK (za free).
Budowlańcy zostawili po sobie bloki (źle zrobione), wąskie uliczki wylane asfaltem i donice dookoła bloków w których nic nie rosło. Teren pomiędzy blokami wyglądał jak po D-Day, aż jeden z drugim działkowiec amator nie wzięli się do roboty. Małe łopaty zastępowały duże koparki i powoli, bardzo powoli, teren się zmieniał. Potem pojawiły się pierwsze krzaczki i małe drzewka, przywiezione z tej czy innej wsi. Dbali o nie wszyscy poza gówniarzami, ale ci byli zawsze na oku – w tym lub tamtym oknie siedział pan i obserwował podwórko, drąc się na wandali i rzucając w nich czym miał pod ręką. Te same drzewa dzisiejsze spółdzielnie wycinają w pień, argumentując, że były zasadzane bezprawnie i nie były „sadzone planowo” – jakby wtedy ktoś o tym myślał. Tylko, że tamte drzewa i krzaki przyozdabiały pokomunistyczne osiedla przez 30 lat i nikomu nie przeszkadzały poza jedną z drugą znudzoną babą ze spółdzielni. Bez tych samowolek sadzonkowych nie byłoby dzisiejszego „klimatu” tych osiedli, czegoś co brakuje w nowych wychuchanych pseudo enklawach.
Ponieważ lata 80e to okres rozwoju przedsiębiorczości, w okolicy powoli zaczęły się pokazywać sklepiki – głownie tzw. „warzywniaki” handlujące warzywami ale i wszelkiego rodzaju mydłem i powidłem. Podejrzewam, ze najłatwiej było uzyskać pozwolenie na taką działalność, a pod nią prowadzono to o co naprawdę chodziło. Sprzedawcy znali każdego, często dawali na krechę (dzisiejszy „zeszyt”). Tylko alkohol pozostawał w dużych sklepach, poza opisanym wyżej bimbrem wszelkiej maści – do dzisiaj jestem dumny z wyhodowanego prze mnie po-bimbrowego żyta na zajęcia z biologii, które w niezrozumiały dla pani nauczycielki sposób było bardzo poskręcane i wołało rosnąć poziomo.
Pracowali, pili, bili, jedli, mieli dzieci. Dużo się działo, ale nie za dużo ciekawego. Przynajmniej do końca lat 80ych. Co poniedziałek Zenek spod 15tki gonił nagusieńką żonę po osiedlu, machając siekiera i drąc się wniebogłosy (on, bo jej płuca potrzebowały tlenu na ucieczkę). Dzielnicowy przychodził co dwa miesiące, bo wtedy miał obietnice od lokalnych watażków, że ci mu nie wklepią. Mleko i bułki dowożono do domu, a nikt tego nie kradł sąsiadowi spod drzwi. Dostawcy zostawiali dostawy pod sklepem, więc poranny kac można było załagodzić świeżym mlekiem spod kapsla. Wódkę kupowało się na talony lub za dolary od rodziny. Wszyscy chodzili do tych samych szkół i mieli tych samych nauczycieli. Pary trwały latami bo nie było alternatywy. I wszyscy przesiadywali albo na podwórkach albo w domu, i można było mieć życie towarzyskie z prawdziwymi ludźmi.
A najśmieszniejsza była przepowiednia, że wielka płyta postoi 20 lat i potem trzeba będzie to wszystko zburzyć, bo stanie się niebezpieczne dla mieszkańców. Tyle ton żelazobetonu postoi dłużej niż niejedna kamienica, a w międzyczasie ludzie wpompowali w swoje mieszkanka tyle kasy, że nikomu się nie opłaci nic zmieniać. A po cichu, suchy żelazobeton, nabrał kolorów, otoczył się roślinnością i usługami, poprawił się dojazd do niego i ludziom żyje się dobrze. Szkoda tylko, że duża rotacja zabija historie tych osiedli.