Komunistyczna siłownia, czyli old skool

Struktura architektoniczna siłowni TKKF uwarunkowana była ścianami nośnymi i fundamentami jakże-4-alternatywowego-budynku wczesnego komunizmu.

1987. Komuna, milicja, bitki na osiedlu (z innymi i z milicją, jak to wtedy wypadało). Któregoś dnia kumpel pokazuje mi okna piwniczne, wystające z podziemi, otoczone pustakami by minimalne światło mogło wpaść do środka zatęchłej piwnicy.
„Patrz, to tam jest siłka. Jedyna u nas”, wyszeptał. Jego głos wibrował, jakby zdradzał mi straszną tajemnicę, ujawnienie której groziło mu karą cielesną i utratą majątku.

Nasze osiedle, w stylu Alternatywy 4, było „niezłe” bojówkowo – dawaliśmy sobie rade w większości ówczesnych ustawek, czy to w bitwach pomiędzy ulicami, czy w wojenkach lokalnych pseudo-gangów a nawet regularnych bitew z milicjantami podczas lanych poniedziałków. Ale nawet moi współplemienicy, twarde chłopaki z osiedla, wyrażali się z uznaniem o tych olbrzymach trenujących „na siłowni”. Ja sam miałem w pamięci kilka bolesnych pręg od bramkarzy zabezpieczających drzwi co ciekawszych knajp (fakt, w tym wieku nie miałem do nich oficjalnego wstępu, ale…). Ogólnie kojarzyłem tych kolesi jako gigantów, super-ludzi potrafiących podnieść samochód lub wyrzucić ambitnego małolata (mnie) jedną ręką przez drzwi lub okno klubu. O tym, CZEGO wymagało takie wyszkolenie miałem wtedy zerowe pojecie.

Miesiąc czy dwa później, wyleczony z siniaków i ran z ostatniej bitwy, zawitałem do tej piwnicy. Lokalny oddział TKKF (Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej, komunistyczny wynalazek na wyciąganie ludzi z domów) okupował kolosalną piwnice, która rozciągała się pod całym budynkiem 4-pietrowego molocha mieszkalnego na typowym komunistycznym blokowisku. Struktura (już niedługo „mojej” siłowni) uwarunkowana była ścianami nośnymi i fundamentami jakże-4-alternatywowego-budynku wczesnego komunizmu: gdzie można było oczekiwać drzwi była ściana, okna wpuszczały mniej światła niż należało się więźniowi w celi śmierci, a w trzech pomieszczeniach można było ćwiczyć wyłącznie hantlami, ponieważ cokolwiek większego rysowało ściany. Większość ścian nie trzymała pionu a położone na podłodze sztangi toczyły się ku tej lub owej ścianie. Ponieważ większość okien była nie do otwarcia, jako wentylację należało otworzyć drzwi wejściowe i machać kartonem by napędzić wystarczająco dużo świeżego powietrza w gąszcz pomieszczeń wypełnionych spoconymi i krzyczącymi olbrzymami.

Zaczęliśmy w pięciu, każdy bardziej ambitny od drugiego. Po trzech miesiącach zostałem sam. I dopiero wtedy podejrzliwe i zdystansowane olbrzymy zainteresowały się moją osobą. Po latach zrozumiałem, że oni takich chojraków widzieli setki, a każdy znikał po kilku tygodniach, zmęczony, obolały, niezdolny do niezbędnej dyscypliny, wyrzeczeń, diety i wydatków.
Raz, drugi, piaty, piętnasty, ten lub tamten doradził jak ćwiczyć, jak ułożyć dłonie na maszynie czy jak oddychać podczas specjalnego ćwiczenia. Któregoś dnia jeden poprosił mnie o pomoc – miałem „zaspotować” go podczas wyciskania sztangi. Byliśmy sami w całej siłowni, nawet ciec poszedł na piwo, a olbrzym zarzucił na sztangę 200 kilo i zabrał się za wyciskanie. Ja miałem mu wyłącznie pomóc koniuszkami palców, w ostatnich centymetrach ruchu. Niespodziewanie, przy piątym powtórzeniu kolesiowi siadły tricepsy i sztanga poleciała w dol. Pomogłem mu wyjść z tego dramatu, nadwyrężając sobie wszystkie mięsnie i tracąc skórę z palców.

Po roku znali już moje imię, a ja mogłem niektórym mówić „na ty” pomimo często ogromnej różnicy wieku. Szacunek zdobywało się dyscypliną, regularnością a’la robot, powolnymi postępami w sprawności, pomocy innym, cichym rozmowom na tematy sportowe. Właściciel/trener był szanowany przez wszystkich nie tylko z racji posiadanych trofeów (polskich i europejskich) ale i podejścia do każdego członka TKKF. Sprzętu było mało, więc członkowie siłowni wykazywali się wynalazczością godną Doliny Krzemowej. Sprzęty podejrzane w zachodnich czasopismach kopiowano przy pomocy kątowników wyniesionych z zakładów pracy a zespawanych na spawarce „pożyczonej” z budowy, ściany remontowaliśmy sami (a sypały się często z racji łatających ciężarów), a niektóre dociążenia odlewaliśmy sami w lokalnym warsztacie samochodowym. Kilka razy musieliśmy pomoc w remoncie mieszkań nad nami, ponieważ trener dogadał się z mieszkańcami, by ci tolerowali hałas rzucanego żelastwa i krzyczących kolosów w zamian za „pomoc dobrosąsiedzką”.

Konsekwencje młodzieńczej pasji, poza sprawnością fizyczną były dwojakie. Po pierwsze, olbrzymy ćwiczące dookoła mnie pracowali we wszystkich najważniejszych klubach miasta i mieli inne podejście dla „znajomków z siłki”, część starszych mężczyzn prowadziła już wtedy dochodowe interesy (wymagające jazdy czarnymi Mercedesami i BMW), a kilku zajmowało się dochodową działalnością w zakresie szeroko rozumianego „bezpieczeństwa i ochrony”. Na wszystkich napotykałem się potem przez 10-15 lat w najróżniejszych miejscach i sytuacjach. Siłowniane znajomości pomagały. Zawsze. Po drugie, nauczono mnie dyscypliny i wagi wyrzeczeń w osiąganiu zaplanowanego celu. Etyka pracy, a może etyka samorozwoju, wbite głęboko przez ciężkie żelastwo, obolałe mięsnie i gest uznania ludzi lepszych ode mnie (wyniki niektórych dogoniłem dopiero 15 lat później, a wyniki najlepszych mogę tylko omawiać z zazdrością ponieważ nigdy, przenigdy nie dojdę do takiej siły).

Wspomnienie: wyginająca się w pałąk sztanga olimpijska z 260-kilogramowym ciężarem, wyciskana w całkowitej ciszy przez ogromnego wariata z zamkniętymi oczami. 4 spoterów dookoła niego, pilnujących by sztanga nie przeważyła i nie urwała mu rąk.
Wspomnienie: Trzech potworów przymierzających świeżo zaimportowane koszulki hokejowe w rozmiarze XXXL i narzekający, że owe żaglowe płachty materiału tu i owdzie ich uwierają.
Wspomnienie: dozorca siłowni przychodzący w sobotę rano, specjalnie by wpuścić ambitnego Marcinka na siłke o 9 rano.
Wspomnienie: motywacyjna zagrywka najstarszego członka TKKF – wszystko co zrobię ja, oni zrobi 2 więcej lub 2 razy ciężej. Dopiero po 3 latach udało mi się osiągnąć wyniki uniemożliwiające mu tą zabawę.
Wspomnienie: olbrzym nie odzywający się do nikogo, szanowany za swoje wyniki. Ustępowali mu wszyscy – wystarczyło, że podszedł do danego urządzenia i stawał obok, a dany ćwiczący oddawał mu miejsce by ten mógł wyginać pręty, urywać kable i ogólnie demolować pomieszczenie.
O panu, który (podobno) korzystał ze sterydów dla koni nie będę pisał…

A dla najtwardszych koneserów “historii medycyny sportowej” mam jedno słowo: metyloandrostenolone.

logo_tkkf

Tysiąclatki, czyli 1000 szkół na 1000 lat

Za dawnych czasów szkoły podstawowe wyglądały identycznie, dzięki komunistycznemu programowi tzw. „tysiąclatek”. Znacie je dobrze z każdego miasta. Okna z dwoma poziomymi poprzeczkami i lufcikiem, szarym betonem na zewnętrznych ścianach oraz (dosyć częstym) wejściem przez podziemia.

Za dawniejszych czasów szkoły podstawowe wyglądały identycznie, dzięki komunistycznemu programowi tzw. „tysiąclatek” czyli ambitnego planu uczczenia tysiącletniej historii Polski poprzez budowę tysiąca szkół. Znacie je dobrze z każdego miasta. Okna z dwoma poziomymi poprzeczkami i lufcikiem, szarym betonem na zewnętrznych ścianach oraz (dosyć częstym) wejściem przez podziemia.

Ja zaliczyłem takich szkół aż trzy (z racji zmiany miejsca zamieszkania – w tym samym mieście, ale odległość pomiędzy dzielnicami wymuszała zmiany szkół). Do każdej dowożono mnie autobusem szkolnym, oferowanym za darmo przez władze miasta, w którym dzieci uczyły się kilka kilometrów (albo i więcej) od miejsca zamieszkania z racji niespodziewanego wzrostu populacji – przypisywano wtedy całe osiedla do innych niż najbliższe szkoły i dzieci spędzały pół godziny rano i po południu zgniecione w zakrzyczanym przegubowym Ikarusie.

Podziemne szatnie były naszym królestwem – nie zapuszczał się do nich żaden wychowawca ani nauczyciel, by nie stracić słuchu od rozwrzeszczanej menażerii kłócącej się o wszystko: od koloru worków na kapcie, przez kto ma powiesić kurtkę na którym haczyku aż po znęcanie się nad woźną. Ta ostatnia miała przerąbane, szczególnie gdy (sama sobie winna) zapastowała podłogę, która natychmiast zamieniała się w lodowisko: kapcie + pasta do PCV = rozkosz olimpijskiej jazdy na łyżwach. Skręcano kostki, łamano ręce, poleciało kilka zębów, ale byliśmy na naszych zamszowych panczenach szybsi w okrążeniu „toru” od polskiej reprezentacji panczenistów na igrzyskach w Moskwie.

Zaraz za szatnią czyhała derektorka, a raczej jej wicka. Z kajetem, robiąca notatki o tym kto co ma nie tak, wywołująca nieposłusznych na dywanik, trąbiąca o spokoju i porządku jak megafon an Dworcu Centralnym. Młodziki zostawali na parterze, średniaki (4-6 klasa) na pierwszym, a najstarsi lecieli na zajęcia na drugie piętro. Każde piętro było identyczne: łamane schody na obu końcach, a pośrodku seria klas z jednej strony (ich okna wychodziły na ulicę, więc było co oglądać podczas zajęć), kilkumetrowej szerokości korytarz na przerwy (dużo osób siedziało na podłodze pod klasami) i ogromne okna na boisko. Na jednym końcu były toalety a na drugim pomieszczenia gospodarcze i administracyjne. Niektóre szkoły, w tym moje, miały jeszcze półpiętra, chyba dobudowane później, w których mieściły się sale techniczne: do chemii (niebezpieczne odczynniki), ZPT (maszyny i maszynki mogące odciąć palce), biologii (kościotrupy, trupy w słojach, jądra w próbówkach), fizyki (kurki z gazem), czyli wszystko co mogło wylecieć w powietrze.

Wszędzie były podłogi z PCV (szare kwadratowe płytki na gumowym kleju), które odchodziło w tych samych miejscach z nudną regularnością (lub pomagaliśmy w tym nogami). Za to wszystkie schody zrobiono z lastryko – pseudo kamienia, taniego, znanego wszystkim z nagrobków na polskich cmentarzach. Do dzisiaj nie zdecydowałem która powierzchnia była bardziej zdradliwa i bolesna…

Sale oblepione były plakatami i projektami, z godłem nad tablicą, bez żadnych krzyży i innych ozdóbek. Sale przypisane były do przedmiotów (chyba tak jest teraz?), więc migrowaliśmy co 45 minut od królestwa do królestwa, odwiedzając kolejnego Torquemadę.

Wywoływanie do odpowiedzi, zawstydzanie niewiedzących, niezapowiedziane kartkówki, publiczne omawianie oblanych prac domowych – ci „nauczyciele” potrafili zniszczyć każdego. Tych dobrych, utalentowanych, oddanych swojej pracy zawsze było mniej od terrorystów i strażników więziennych. Ale też, patrząc na moje bandy klasowe, nie ma się co dziwić… Moja najbliższa/najlepsza banda uwielbiała nauki ścisłe – wykuty i zrozumiany materiał gwarantował dobre oceny, nie do zaniżenia przez nawet najbardziej niechętnego nam nauczyciela. Humaniści gnoili nas najbardziej, wymagając debilnych interpretacji tego czy innego wiersza lub książeczki. Z roku na rok wojny były coraz ostrzejsze – wyśmiewaliśmy co się dało, bo nie było innej metody na znoszenie nielogiczności i (często) czystej wredności niektórych. Pomiędzy ławkami krążyły karteczki z debilnymi tekstami:
– O czym myślał Bolesław Prus, siedząc w ciemnym biurze, bez dewiz na koncie, a pisząc „Placówkę”?
– Na którym piętrze mieszkał „łysek”?
– Gdzie rozgrywa się akcja „Nad Niemnem”?

Wszystkich rozwalała nauczycielka polskiego z Mazur, zaciągająca lokalną gwarą, a raczej „zaciągająco lokalno gwaro”. Dla dzisiejszych młodziaków notka – wtedy jeszcze przypisywano wagę do poprawności językowej, i nawet lektorzy w radio (nie radiu) i TV mówili wyłącznie dobrą polszczyzną. Przy okazji, „szacun” dla prof. Miodka (ponoć jeszcze żyje na jakimś kiepskim kanale telewizyjnym).

W tysiąclatkach lat osiemdziesiątych bito linijkami po łapach, szydzono z robiących błędy (bo nie było dysleksji tylko debilizm i lenistwo), mańkuty były dziwakami (bo rodzice nie nauczyli używać prawidłowej łapy), a współcześni ADHDowcy byli po prostu pieprznięci i trzeba ich było stawiać do kąta, gdzie „stygli sobie” stojąc tyłem do reszty klasy. Leczenie ADHD i ADD odbywało się w szatni i na boisku – kilku brało delikwenta i przestawiali mu w głowie pięściami. W jednej szkole mieliśmy również tych z pobliskiego domu dziecka – bili równie często jak byli bici. Nie skończyli dobrze. Bito się wszędzie, przepychano, znęcano, wyśmiewano, dogadywano, przekrzykiwano. I jakoś wszyscy żyją. Ale nauczyciele mieli spokój i szacunek, nawet jeżeli nie należny to wymuszony.

Tysiąclatki to również okres dorastania: dawny dobry system dawał nam 8 lat na budowę przyjaźni, wrogości, pierwsze randki, dyskoteki, pierwsze związki, zdrady, odkrycia, dojrzewanie, dorastanie. I skrzywiony kręgosłup od tornistra wraz z częstym zadzierzgnięciem od worka na kapcie. No i moje pierwsze popłakanie się ze śmiechu, będąc świadkiem dialogu:
ON (zawstydzony): „Chcesz ze mną chodzić?”
Ona (pewna siebie): „A co, sam się boisz”?
ON (ogłupiały): „Ale… ja nie na żarty”
Ona (bezwzględna): „To idź się nażryj”

„WueFisci to sadyści”, to hasło aktualne chyba nawet dzisiaj. Zawsze fascynowała mnie koncepcja wysiłku fizycznego w trakcie dnia, bez możliwości zmycia z siebie potu i brudu (turlanie się po podłodze, debilne skakanie przez skrzynię, itd.). Ale bez nich nie skoczyłbym spod dachu hali (cirka 8 metrów), nie przebiegł sprintersko 60m i nie wylądował w milicyjnym klubie piłkarskim w drużynie młodziaków (spotter wyhaczył mnie podczas mistrzostw miasta, jak dzielnie stałem na bramce). Zagwarantowali też złamania, skręcenia i blizny, szczególnie od czasu wprowadzenia gumowanych podłóg, na których nie dawało się ślizgać.

Ehh, szkoda, że nie została mi tarcza z mundurka.

1376995557_by_karlosik12_500

Blokowisko ‘84

Najśmieszniejsza była przepowiednia, że wielka płyta postoi 20 lat i potem trzeba będzie to wszystko zburzyć, bo stanie się niebezpieczne dla mieszkańców.

W 2011 i 2012 mieszkania z wielkiej płyty powróciły do łask w większości miast – kupujący odkryli, że kamienice to może i romantyczne miejsca, ale nie zapewniają szerokiego asortymentu usług, miejsc do zakupów, itd. Wielka płyta to też inna konstrukcja, przez która przechodzi mniej dźwięków, zapachów, oznak życia sąsiadów.

Oczywiście, te budowle mają swoje wady, dobrze pokazane w serialu Alternatywy 4: rury biegną jak chcą (kładli je po pijaku), ściany nie trzymają pionu, tynki są zrobione raczej z piasku niż z… tynku, no i wszędzie stoją ściany nośne, 25-centymetrowe żelbetowe monstra, które trzeba wysadzać bo wiercic się nie da.

1983_Alternatywy4_Spisek1
Tak, wiem, jest to scena z serialu “Alternatywy 4”. Ale tam tak bylo! I, co ciekawe, moje osiedle jest na zdjeciu…

Moja rodzinna hawira to było duże jak na tamte czasy mieszkanie w 12-pietrowym molochu otoczonym podobnymi, ale w innych kolorach, jakby najarany artysta przekonał prezesa spółdzielni, że tak będzie lepiej. Nazwy ulic zmieniały się w dziwnych miejscach, jakby pijanemu kartografowi obsuwał się długopis. Blok koło bloku koło bloku a każdy był na innej ulicy, co przyprawiało nowo przyjezdnych o istną kurwicę, nawet ogłupiając początkujących listonoszów. Blok był „wojskowy”, bo wtedy budynki przyznawano „resortom” (dzisiejsze „ministerstwa”) i tam rozdawano mieszkania najbardziej potrzebującym, mającym największe plecy, itd. Bloki obok to była milicja (największe bandziory tam wyrosły), kolejarze, samochodowcy. Myśmy się załapali przez inne „plecy” i stąd dobry budynek i fajne mieszkanie.

W tamtych czasach, od mojego bloku do lasu szło się kilometr. Dzisiaj lasu nawet nie widać, a na „osiedlu” (jednym z pilotażowych dzieł późnego komunizmu) przybyło chyba ze 150 000 ludzi.

Ludzie wprowadzali się od 1982, ale dopiero pod koniec 1984 blok zgrał się w jedną społeczność – przy (wtedy popularnym) braku wody, wszystkie rodziny chodziły do pobliskiej szkoły by stamtąd dostać po kuble. W windzie było jak na basenie, klatki pozamarzały od rozlanej wody, a na schodach z przodu jeździły nawet staruszki. Ale, stojąc w gigantycznej kolejce (my i pięć innych bloków), wszyscy się poznali, dowiedzieli kto co robi, ten tamtemu pomógł zanieść wodę do domu. W międzyczasie wyszło na jaw kto co pędzi w domu – chodząc po klatkach nie dało się uniknąć wąchania smrodu bimbru. Po 3 dniach bez wody, połowa bloku była nawalona już koło 18ej, w ramach szeroko rozumianej „pomocy sąsiedzkiej”.

Zabrudziowana wspólnota (duchowa, nie prawna) służyła wszystkim. Mieszkań w bloku było prawie 100, więc mieliśmy statystyczny rozkład wszystkich umiejętności i kontaktów i praw dostępu, niezbędnych by dać sobie rade w epoce chronicznych niedoborów. Major wywiadu, wywiadywał się kiedy rzucą mięso do lokalnego sklepu, zona pułkownika miała szwagierkę robiącą w papierniczym, więc info o papierze docierało do naszego bloku ze strategicznym wyprzedzeniem, a syn jednego z niższych szarżą był masarzem u prywaciarza. Dodajmy ciecia donosiciela (jego oficer kontrolny mieszkał dwa bloki dalej, w bloku „SB” ale ciec o tym nie wiedział), szefa mechaników z jednostki lotniczej i życie toczyło się nieźle (przed blokiem był istny warsztat).

Znali się wszyscy i wiedzieli o sobie wszystko. Nie było ruchawek właścicielskich, bo nie było mieszkań/domów do których MOŻNA się było wynieść. Siedzieli wszyscy w tym bloku aż do polowy lat 90ych, kiedy dopiero pojawili się nowi, dorobkiewicze. Niby wielka płyta maskowała dużo, ale i tak wiedziano co się u kogo dzieje, kto się z kim kłóci, czyja żona się puszcza, a czyje dzieci są niegrzeczne. Dzieci plotkowały dużo, chwaląc się lub gnojąc innych (nie zawsze to samo), a że wszyscy chodziliśmy do tej samej szkoły dzięki przydziałom geograficznym z Ministerstwa, to trudno było „uciec z dzielnicy” (emocjonalnie, intelektualnie, informacyjnie) nawet kiedy szkoła była na drugim końcu miasta i wożono nas „autobusem szkolnym” który podstawiał MZK (za free).

Budowlańcy zostawili po sobie bloki (źle zrobione), wąskie uliczki wylane asfaltem i donice dookoła bloków w których nic nie rosło. Teren pomiędzy blokami wyglądał jak po D-Day, aż jeden z drugim działkowiec amator nie wzięli się do roboty. Małe łopaty zastępowały duże koparki i powoli, bardzo powoli, teren się zmieniał. Potem pojawiły się pierwsze krzaczki i małe drzewka, przywiezione z tej czy innej wsi. Dbali o nie wszyscy poza gówniarzami, ale ci byli zawsze na oku – w tym lub tamtym oknie siedział pan i obserwował podwórko, drąc się na wandali i rzucając w nich czym miał pod ręką. Te same drzewa dzisiejsze spółdzielnie wycinają w pień, argumentując, że były zasadzane bezprawnie i nie były „sadzone planowo” – jakby wtedy ktoś o tym myślał. Tylko, że tamte drzewa i krzaki przyozdabiały pokomunistyczne osiedla przez 30 lat i nikomu nie przeszkadzały poza jedną z drugą znudzoną babą ze spółdzielni. Bez tych samowolek sadzonkowych nie byłoby dzisiejszego „klimatu” tych osiedli, czegoś co brakuje w nowych wychuchanych pseudo enklawach.

Ponieważ lata 80e to okres rozwoju przedsiębiorczości, w okolicy powoli zaczęły się pokazywać sklepiki – głownie tzw. „warzywniaki” handlujące warzywami ale i wszelkiego rodzaju mydłem i powidłem. Podejrzewam, ze najłatwiej było uzyskać pozwolenie na taką działalność, a pod nią prowadzono to o co naprawdę chodziło. Sprzedawcy znali każdego, często dawali na krechę (dzisiejszy „zeszyt”). Tylko alkohol pozostawał w dużych sklepach, poza opisanym wyżej bimbrem wszelkiej maści – do dzisiaj jestem dumny z wyhodowanego prze mnie po-bimbrowego żyta na zajęcia z biologii, które w niezrozumiały dla pani nauczycielki sposób było bardzo poskręcane i wołało rosnąć poziomo.

Pracowali, pili, bili, jedli, mieli dzieci. Dużo się działo, ale nie za dużo ciekawego. Przynajmniej do końca lat 80ych. Co poniedziałek Zenek spod 15tki gonił nagusieńką żonę po osiedlu, machając siekiera i drąc się wniebogłosy (on, bo jej płuca potrzebowały tlenu na ucieczkę). Dzielnicowy przychodził co dwa miesiące, bo wtedy miał obietnice od lokalnych watażków, że ci mu nie wklepią. Mleko i bułki dowożono do domu, a nikt tego nie kradł sąsiadowi spod drzwi. Dostawcy zostawiali dostawy pod sklepem, więc poranny kac można było załagodzić świeżym mlekiem spod kapsla. Wódkę kupowało się na talony lub za dolary od rodziny. Wszyscy chodzili do tych samych szkół i mieli tych samych nauczycieli. Pary trwały latami bo nie było alternatywy. I wszyscy przesiadywali albo na podwórkach albo w domu, i można było mieć życie towarzyskie z prawdziwymi ludźmi.

A najśmieszniejsza była przepowiednia, że wielka płyta postoi 20 lat i potem trzeba będzie to wszystko zburzyć, bo stanie się niebezpieczne dla mieszkańców. Tyle ton żelazobetonu postoi dłużej niż niejedna kamienica, a w międzyczasie ludzie wpompowali w swoje mieszkanka tyle kasy, że nikomu się nie opłaci nic zmieniać. A po cichu, suchy żelazobeton, nabrał kolorów, otoczył się roślinnością i usługami, poprawił się dojazd do niego i ludziom żyje się dobrze. Szkoda tylko, że duża rotacja zabija historie tych osiedli.