Za dawniejszych czasów szkoły podstawowe wyglądały identycznie, dzięki komunistycznemu programowi tzw. „tysiąclatek” czyli ambitnego planu uczczenia tysiącletniej historii Polski poprzez budowę tysiąca szkół. Znacie je dobrze z każdego miasta. Okna z dwoma poziomymi poprzeczkami i lufcikiem, szarym betonem na zewnętrznych ścianach oraz (dosyć częstym) wejściem przez podziemia.
Ja zaliczyłem takich szkół aż trzy (z racji zmiany miejsca zamieszkania – w tym samym mieście, ale odległość pomiędzy dzielnicami wymuszała zmiany szkół). Do każdej dowożono mnie autobusem szkolnym, oferowanym za darmo przez władze miasta, w którym dzieci uczyły się kilka kilometrów (albo i więcej) od miejsca zamieszkania z racji niespodziewanego wzrostu populacji – przypisywano wtedy całe osiedla do innych niż najbliższe szkoły i dzieci spędzały pół godziny rano i po południu zgniecione w zakrzyczanym przegubowym Ikarusie.
Podziemne szatnie były naszym królestwem – nie zapuszczał się do nich żaden wychowawca ani nauczyciel, by nie stracić słuchu od rozwrzeszczanej menażerii kłócącej się o wszystko: od koloru worków na kapcie, przez kto ma powiesić kurtkę na którym haczyku aż po znęcanie się nad woźną. Ta ostatnia miała przerąbane, szczególnie gdy (sama sobie winna) zapastowała podłogę, która natychmiast zamieniała się w lodowisko: kapcie + pasta do PCV = rozkosz olimpijskiej jazdy na łyżwach. Skręcano kostki, łamano ręce, poleciało kilka zębów, ale byliśmy na naszych zamszowych panczenach szybsi w okrążeniu „toru” od polskiej reprezentacji panczenistów na igrzyskach w Moskwie.
Zaraz za szatnią czyhała derektorka, a raczej jej wicka. Z kajetem, robiąca notatki o tym kto co ma nie tak, wywołująca nieposłusznych na dywanik, trąbiąca o spokoju i porządku jak megafon an Dworcu Centralnym. Młodziki zostawali na parterze, średniaki (4-6 klasa) na pierwszym, a najstarsi lecieli na zajęcia na drugie piętro. Każde piętro było identyczne: łamane schody na obu końcach, a pośrodku seria klas z jednej strony (ich okna wychodziły na ulicę, więc było co oglądać podczas zajęć), kilkumetrowej szerokości korytarz na przerwy (dużo osób siedziało na podłodze pod klasami) i ogromne okna na boisko. Na jednym końcu były toalety a na drugim pomieszczenia gospodarcze i administracyjne. Niektóre szkoły, w tym moje, miały jeszcze półpiętra, chyba dobudowane później, w których mieściły się sale techniczne: do chemii (niebezpieczne odczynniki), ZPT (maszyny i maszynki mogące odciąć palce), biologii (kościotrupy, trupy w słojach, jądra w próbówkach), fizyki (kurki z gazem), czyli wszystko co mogło wylecieć w powietrze.
Wszędzie były podłogi z PCV (szare kwadratowe płytki na gumowym kleju), które odchodziło w tych samych miejscach z nudną regularnością (lub pomagaliśmy w tym nogami). Za to wszystkie schody zrobiono z lastryko – pseudo kamienia, taniego, znanego wszystkim z nagrobków na polskich cmentarzach. Do dzisiaj nie zdecydowałem która powierzchnia była bardziej zdradliwa i bolesna…
Sale oblepione były plakatami i projektami, z godłem nad tablicą, bez żadnych krzyży i innych ozdóbek. Sale przypisane były do przedmiotów (chyba tak jest teraz?), więc migrowaliśmy co 45 minut od królestwa do królestwa, odwiedzając kolejnego Torquemadę.
Wywoływanie do odpowiedzi, zawstydzanie niewiedzących, niezapowiedziane kartkówki, publiczne omawianie oblanych prac domowych – ci „nauczyciele” potrafili zniszczyć każdego. Tych dobrych, utalentowanych, oddanych swojej pracy zawsze było mniej od terrorystów i strażników więziennych. Ale też, patrząc na moje bandy klasowe, nie ma się co dziwić… Moja najbliższa/najlepsza banda uwielbiała nauki ścisłe – wykuty i zrozumiany materiał gwarantował dobre oceny, nie do zaniżenia przez nawet najbardziej niechętnego nam nauczyciela. Humaniści gnoili nas najbardziej, wymagając debilnych interpretacji tego czy innego wiersza lub książeczki. Z roku na rok wojny były coraz ostrzejsze – wyśmiewaliśmy co się dało, bo nie było innej metody na znoszenie nielogiczności i (często) czystej wredności niektórych. Pomiędzy ławkami krążyły karteczki z debilnymi tekstami:
– O czym myślał Bolesław Prus, siedząc w ciemnym biurze, bez dewiz na koncie, a pisząc „Placówkę”?
– Na którym piętrze mieszkał „łysek”?
– Gdzie rozgrywa się akcja „Nad Niemnem”?
Wszystkich rozwalała nauczycielka polskiego z Mazur, zaciągająca lokalną gwarą, a raczej „zaciągająco lokalno gwaro”. Dla dzisiejszych młodziaków notka – wtedy jeszcze przypisywano wagę do poprawności językowej, i nawet lektorzy w radio (nie radiu) i TV mówili wyłącznie dobrą polszczyzną. Przy okazji, „szacun” dla prof. Miodka (ponoć jeszcze żyje na jakimś kiepskim kanale telewizyjnym).
W tysiąclatkach lat osiemdziesiątych bito linijkami po łapach, szydzono z robiących błędy (bo nie było dysleksji tylko debilizm i lenistwo), mańkuty były dziwakami (bo rodzice nie nauczyli używać prawidłowej łapy), a współcześni ADHDowcy byli po prostu pieprznięci i trzeba ich było stawiać do kąta, gdzie „stygli sobie” stojąc tyłem do reszty klasy. Leczenie ADHD i ADD odbywało się w szatni i na boisku – kilku brało delikwenta i przestawiali mu w głowie pięściami. W jednej szkole mieliśmy również tych z pobliskiego domu dziecka – bili równie często jak byli bici. Nie skończyli dobrze. Bito się wszędzie, przepychano, znęcano, wyśmiewano, dogadywano, przekrzykiwano. I jakoś wszyscy żyją. Ale nauczyciele mieli spokój i szacunek, nawet jeżeli nie należny to wymuszony.
Tysiąclatki to również okres dorastania: dawny dobry system dawał nam 8 lat na budowę przyjaźni, wrogości, pierwsze randki, dyskoteki, pierwsze związki, zdrady, odkrycia, dojrzewanie, dorastanie. I skrzywiony kręgosłup od tornistra wraz z częstym zadzierzgnięciem od worka na kapcie. No i moje pierwsze popłakanie się ze śmiechu, będąc świadkiem dialogu:
ON (zawstydzony): „Chcesz ze mną chodzić?”
Ona (pewna siebie): „A co, sam się boisz”?
ON (ogłupiały): „Ale… ja nie na żarty”
Ona (bezwzględna): „To idź się nażryj”
„WueFisci to sadyści”, to hasło aktualne chyba nawet dzisiaj. Zawsze fascynowała mnie koncepcja wysiłku fizycznego w trakcie dnia, bez możliwości zmycia z siebie potu i brudu (turlanie się po podłodze, debilne skakanie przez skrzynię, itd.). Ale bez nich nie skoczyłbym spod dachu hali (cirka 8 metrów), nie przebiegł sprintersko 60m i nie wylądował w milicyjnym klubie piłkarskim w drużynie młodziaków (spotter wyhaczył mnie podczas mistrzostw miasta, jak dzielnie stałem na bramce). Zagwarantowali też złamania, skręcenia i blizny, szczególnie od czasu wprowadzenia gumowanych podłóg, na których nie dawało się ślizgać.
Ehh, szkoda, że nie została mi tarcza z mundurka.