Komunistyczna siłownia, czyli old skool

Struktura architektoniczna siłowni TKKF uwarunkowana była ścianami nośnymi i fundamentami jakże-4-alternatywowego-budynku wczesnego komunizmu.

1987. Komuna, milicja, bitki na osiedlu (z innymi i z milicją, jak to wtedy wypadało). Któregoś dnia kumpel pokazuje mi okna piwniczne, wystające z podziemi, otoczone pustakami by minimalne światło mogło wpaść do środka zatęchłej piwnicy.
„Patrz, to tam jest siłka. Jedyna u nas”, wyszeptał. Jego głos wibrował, jakby zdradzał mi straszną tajemnicę, ujawnienie której groziło mu karą cielesną i utratą majątku.

Nasze osiedle, w stylu Alternatywy 4, było „niezłe” bojówkowo – dawaliśmy sobie rade w większości ówczesnych ustawek, czy to w bitwach pomiędzy ulicami, czy w wojenkach lokalnych pseudo-gangów a nawet regularnych bitew z milicjantami podczas lanych poniedziałków. Ale nawet moi współplemienicy, twarde chłopaki z osiedla, wyrażali się z uznaniem o tych olbrzymach trenujących „na siłowni”. Ja sam miałem w pamięci kilka bolesnych pręg od bramkarzy zabezpieczających drzwi co ciekawszych knajp (fakt, w tym wieku nie miałem do nich oficjalnego wstępu, ale…). Ogólnie kojarzyłem tych kolesi jako gigantów, super-ludzi potrafiących podnieść samochód lub wyrzucić ambitnego małolata (mnie) jedną ręką przez drzwi lub okno klubu. O tym, CZEGO wymagało takie wyszkolenie miałem wtedy zerowe pojecie.

Miesiąc czy dwa później, wyleczony z siniaków i ran z ostatniej bitwy, zawitałem do tej piwnicy. Lokalny oddział TKKF (Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej, komunistyczny wynalazek na wyciąganie ludzi z domów) okupował kolosalną piwnice, która rozciągała się pod całym budynkiem 4-pietrowego molocha mieszkalnego na typowym komunistycznym blokowisku. Struktura (już niedługo „mojej” siłowni) uwarunkowana była ścianami nośnymi i fundamentami jakże-4-alternatywowego-budynku wczesnego komunizmu: gdzie można było oczekiwać drzwi była ściana, okna wpuszczały mniej światła niż należało się więźniowi w celi śmierci, a w trzech pomieszczeniach można było ćwiczyć wyłącznie hantlami, ponieważ cokolwiek większego rysowało ściany. Większość ścian nie trzymała pionu a położone na podłodze sztangi toczyły się ku tej lub owej ścianie. Ponieważ większość okien była nie do otwarcia, jako wentylację należało otworzyć drzwi wejściowe i machać kartonem by napędzić wystarczająco dużo świeżego powietrza w gąszcz pomieszczeń wypełnionych spoconymi i krzyczącymi olbrzymami.

Zaczęliśmy w pięciu, każdy bardziej ambitny od drugiego. Po trzech miesiącach zostałem sam. I dopiero wtedy podejrzliwe i zdystansowane olbrzymy zainteresowały się moją osobą. Po latach zrozumiałem, że oni takich chojraków widzieli setki, a każdy znikał po kilku tygodniach, zmęczony, obolały, niezdolny do niezbędnej dyscypliny, wyrzeczeń, diety i wydatków.
Raz, drugi, piaty, piętnasty, ten lub tamten doradził jak ćwiczyć, jak ułożyć dłonie na maszynie czy jak oddychać podczas specjalnego ćwiczenia. Któregoś dnia jeden poprosił mnie o pomoc – miałem „zaspotować” go podczas wyciskania sztangi. Byliśmy sami w całej siłowni, nawet ciec poszedł na piwo, a olbrzym zarzucił na sztangę 200 kilo i zabrał się za wyciskanie. Ja miałem mu wyłącznie pomóc koniuszkami palców, w ostatnich centymetrach ruchu. Niespodziewanie, przy piątym powtórzeniu kolesiowi siadły tricepsy i sztanga poleciała w dol. Pomogłem mu wyjść z tego dramatu, nadwyrężając sobie wszystkie mięsnie i tracąc skórę z palców.

Po roku znali już moje imię, a ja mogłem niektórym mówić „na ty” pomimo często ogromnej różnicy wieku. Szacunek zdobywało się dyscypliną, regularnością a’la robot, powolnymi postępami w sprawności, pomocy innym, cichym rozmowom na tematy sportowe. Właściciel/trener był szanowany przez wszystkich nie tylko z racji posiadanych trofeów (polskich i europejskich) ale i podejścia do każdego członka TKKF. Sprzętu było mało, więc członkowie siłowni wykazywali się wynalazczością godną Doliny Krzemowej. Sprzęty podejrzane w zachodnich czasopismach kopiowano przy pomocy kątowników wyniesionych z zakładów pracy a zespawanych na spawarce „pożyczonej” z budowy, ściany remontowaliśmy sami (a sypały się często z racji łatających ciężarów), a niektóre dociążenia odlewaliśmy sami w lokalnym warsztacie samochodowym. Kilka razy musieliśmy pomoc w remoncie mieszkań nad nami, ponieważ trener dogadał się z mieszkańcami, by ci tolerowali hałas rzucanego żelastwa i krzyczących kolosów w zamian za „pomoc dobrosąsiedzką”.

Konsekwencje młodzieńczej pasji, poza sprawnością fizyczną były dwojakie. Po pierwsze, olbrzymy ćwiczące dookoła mnie pracowali we wszystkich najważniejszych klubach miasta i mieli inne podejście dla „znajomków z siłki”, część starszych mężczyzn prowadziła już wtedy dochodowe interesy (wymagające jazdy czarnymi Mercedesami i BMW), a kilku zajmowało się dochodową działalnością w zakresie szeroko rozumianego „bezpieczeństwa i ochrony”. Na wszystkich napotykałem się potem przez 10-15 lat w najróżniejszych miejscach i sytuacjach. Siłowniane znajomości pomagały. Zawsze. Po drugie, nauczono mnie dyscypliny i wagi wyrzeczeń w osiąganiu zaplanowanego celu. Etyka pracy, a może etyka samorozwoju, wbite głęboko przez ciężkie żelastwo, obolałe mięsnie i gest uznania ludzi lepszych ode mnie (wyniki niektórych dogoniłem dopiero 15 lat później, a wyniki najlepszych mogę tylko omawiać z zazdrością ponieważ nigdy, przenigdy nie dojdę do takiej siły).

Wspomnienie: wyginająca się w pałąk sztanga olimpijska z 260-kilogramowym ciężarem, wyciskana w całkowitej ciszy przez ogromnego wariata z zamkniętymi oczami. 4 spoterów dookoła niego, pilnujących by sztanga nie przeważyła i nie urwała mu rąk.
Wspomnienie: Trzech potworów przymierzających świeżo zaimportowane koszulki hokejowe w rozmiarze XXXL i narzekający, że owe żaglowe płachty materiału tu i owdzie ich uwierają.
Wspomnienie: dozorca siłowni przychodzący w sobotę rano, specjalnie by wpuścić ambitnego Marcinka na siłke o 9 rano.
Wspomnienie: motywacyjna zagrywka najstarszego członka TKKF – wszystko co zrobię ja, oni zrobi 2 więcej lub 2 razy ciężej. Dopiero po 3 latach udało mi się osiągnąć wyniki uniemożliwiające mu tą zabawę.
Wspomnienie: olbrzym nie odzywający się do nikogo, szanowany za swoje wyniki. Ustępowali mu wszyscy – wystarczyło, że podszedł do danego urządzenia i stawał obok, a dany ćwiczący oddawał mu miejsce by ten mógł wyginać pręty, urywać kable i ogólnie demolować pomieszczenie.
O panu, który (podobno) korzystał ze sterydów dla koni nie będę pisał…

A dla najtwardszych koneserów “historii medycyny sportowej” mam jedno słowo: metyloandrostenolone.

logo_tkkf

Celebryci znikąd – od zera do lidera

Zauważyliście zaskakujące kariery ludzi niebytu, pojawiających sie znienacka, bez żadnego powodu, by odnieść potem spektakularny sukces, nie wiadomo dlaczego?
.
Ostatnie dwa fenomeny wakacyjnej RP to panienka ze stadionu z pompą w ustach i dansiorka-super-max, czyli ruchliwa córka wagi słusznej. W obu przypadkach mamy do czynienia z osobami nie mającymi nam do zaoferowania nic ciekawego, pozytywnego, konstruktywnego, niemniej wpychają się nam przed oczy przy każdej okazji. Cud napompowanej nie jest cudem – ona już od jakiegoś czasu kręciła się koło pseudo-elit, więc pewnie ktoś jej załatwił by kamerzysta ją „ujął”. Przecież jej późniejsza „kariera” jest tak szybka, że musiała być ustawiona. Ta druga ma, jak cały swój klan, parcie na szkło za wszelką cenę – teraz jak już wleźli na kanały TV to nikt ich nie zepchnie (dosłownie i w przenośni).
.
Jak zostać popularną gębą w szklanym oku i bulwarówkach?
.
Można się z kimś hajtnąć, pod warunkiem, że ów ktoś jest już znany – aktorzyna z kiepskiego serialu, kiepski aktorzyna, starzejący się aktor, dziennikarz, polityk. Szeroki wybór, dla każdego jest jakaś „ofiara” po plecach której można się wspiąć na wyżyny bywania. Można się przespać z kimś, puścić kogoś w trąbę, być puszczonym lub puszczoną. Można być członkiem rodziny – córką co ma bloga, synem co dorabia u przewalacza, szwagrem co robi w PSL, żoną co dorabia w ARR, itp. Można też znać się na czymś innym ale by podreperować swój image lub zwiększyć dochody zacząć się udzielać w tematach całkowicie nam obcych, niemniej aktualnie ważnych. Można również być tą laleczką od jednorożca, co przegrywała z owym pluszakiem na punkty IQ… Albo być całkowitym debilem, którego zachowanie aż się prosi o upublicznienie – ciołki z Jersey, baru czy ci co mają większego brata i nie rozumieją jak działają kamery ;p
.
Co się robi, jak się już zaistnieje?
.
Wymóg podstawowy – wejście na pułap celebrycki wymaga ciągłego wysiłku by niego nie spaść. Oznacza to bywanie wszędzie i nigdzie (o mężu królowej brytyjskiej był kiedyś dowcip, że „pojawi się nawet na otwarciu… koperty”), jedząc, pijąc, uśmiechając się (czyli jak bezdomni w barach szybkiej obsługi), stojąc kolo osób ważnych, znanych, bogatych. Taka asymilacja cech elity poprzez dotyk… Należy pamiętać o dywanach, z reguły czerwonych, wypinaniu części ciała, robieniu uśmiechu tak szerokiego, że widać dziurawe ósemki a dentystów łapie nerwica, oraz „kupowaniu” ciuchów na jeden wieczór by potem oddać je z nienaruszonymi metkami udając, że „te plamy już tu były”.
.
Pisząc wcześniej, że należy dbać o to by nie zniknąć, nie miałem do końca racji – część fenomenu celebrytów to różnego rodzaju comebacki. Hania piła, ale już nie pije (teraz ćpa). Zdzisiek ważył tonę, a teraz schudł do 930kg – poznajcie jego dietę (sekret: zjadł lodówkę i nie miał gdzie trzymać więcej żarcia). Mąż dziennikarki Kunegundy orał nią pole. Inna baba, po śmierci w kartonach, ma teraz skup makulatury – poznajcie jej sekrety jako biznesłumen. Krzysztofa rzuciła Agnieszka, Tamara, Kasia, Asia, Zosia, Pisia, Misia, Zusia, Ciuzia, ale on się nie poddał i mieszka teraz w zoo na wybiegu z szympansami – poznaj sekret jego szczęścia. Aktorka Bożydara była piękną kobietą w udanym związku ale już nie jest – ani piękna ani w związku – wypełnij ankietę, co spowodowało co? (przy okazji, mój Word pomógł mi poprawnie przespellowac imię Bożydara – ono ISTNIEJE?????????)
.
Co ma z tego celebryta?
.
Część to na pewno psychole z parciem na szkło i papier – ludziki nie kochani przez nikogo, co poprawiają swoje psychiczne skrzywienie byciem w domenie publicznej: nie jestem brzydka skoro papier w gazecie przyjął moje zdjęcie, nie jestem gruby skoro mieszczę się na rozkładówce, nie jestem debilem skoro mnie cytują. Czyli – taniej w bulwarkach leczyć schizy niż leżeć na kozetce.
.
Część ma z tego kasę – sprzedają swoje śluby, zdjęcia, przemyślenia, umawiają się na ustawione kłótnie lub wypinanie tyłka lub upuszczanie dziecka na asfalt, budują „brandy” z liniami produktów na które skusi się ta czy inna solara z dresem lub polska housewife ze wsi długiej na 4 domy (ale dopiero jak zdejmie pług z pleców).
.
Są też tacy, co lubią się ocierać o inny świat – takie współczesne groupies, co nie mają pomysłu na życie bo im IQ nie starcza na rozpracowanie papieru toaletowego w rolce albo, wprost przeciwnie, widzą to jako świetny sposób na życie, by nic nie robić a żyć jak Pan/Pani, jeść za darmo na wyżerkach, dostawać gratisy, pozować w cool ciuchach.
.
Co mamy z tego my, ofiary papki bulwarowej?
.
Pominę tych ułomnych żyjących życiem swoich idoli znikąd – nie oceniam czytających bulwarówki, szukających desperacko najnowszych niusów o majtkach Zuzi, romansie Krysi, rozwodzie Artura czy romansie Tomasino z ze swoim ochroniarzem/masażystą/kucharzem/kierowcą. Śmieszą mnie ci, co uważnie słuchają porad odnośnie mody od ludzi co noszą meloniki na plecach albo robią suknie z toreb od Tesco. Najbardziej zabawni są ci, co uważnie uczą się jak zrobić z abażuru i celofanu suknię prawie-prawie-jak-Chanel, od baby co ma setki milionów bo swoim (kiedyś)sexy tyłkiem uwiodła miliardera, a teraz chce by dizajnerką bo to jest u niej w wiejskim fitnessklubie „wery faszionabl”.
.
Osobiście uważam, że społeczeństwo ma duży PROBLEM – te pojawiające się znikąd „salonowe (lub prasowe) bywalce” gadające o wszystkim do każdego kto słucha lub nie, po jakimś czasie włażą nam za skórę. Jak każda choroba weneryczna, celebryci pojawiają się i panoszą się tak, że trudno jest ich wyeliminować. Żadna penicylina w postaci „kim ty jesteś człowieku” lub „co ty wiesz” nie działa, ponieważ celebryci to odporne stwory, żyjące w swoim osobliwym świecie, zarażający nas ową toksyczną nierzeczywistością.
.
Najstraszniejsze jest to, że po jakimś czasie Polacy traktują owe przybłędy jak autorytety od wszystkiego, zaś dziennikarze i redaktorzy wmuszają w nas przemyślenia owych idiotów przy każdej okazji. Gwidetta, kochanka kucharza bez włosów i rąk znanego z gotowania (mieszania?) ustami, rozjechała jego różowym Ferrari psa znanego polityka, po czym rzuciła się na interweniujących ludzi z gazem pieprzowym. Rok później, już się wypowiada w sprawach mody, za 2 doradza jak urządzić mieszkanie, po 3 latach ma swój program w TV Rzeżączka, by po 5 latach dyskutować o ustawach w sejmie w TV Brunch lub komentować najnowszą wojnę w Zatoce (Perskiej? To od gatunku kota? Gdzie takiego mogę kupić?).
.
Nikt im tego nie pamięta. Nikt nie wyśmiewa tych przybłęd. Nikt nie punktuje ich debilizmu, prostoty intelektualnej, odwracania nam uwagi od rzeczy ważnych i prawdziwych oraz panoszenia się ze swoimi debilnymi poglądami, pomysłami, receptami. Dziennikarze, redaktorzy, członkowie innych (prawdziwych?) elit, traktują ich poważnie, rozmawiają z nimi, słuchają, goszczą, stołują.
.
Coś tu nie gra…
Eh, gdyby Bareja dzisiaj żył to by nie uwierzył…

Mr/Miss, thank you, excuse me. Where is the politeness?

What happened to formal politeness in the 21st century? Why is everyone on a first name basis or expects/demands to be? Who forced upon us this myth of instant “friendship” and “zero distance” with people we don’t know or who serve us coffee or call from the blue to sell new mobile services? Even more with those at the workplace, for whom “instant pall-hood” has become a religion (don’t they have a LIFE outside the company walls/halls?)
I’m wondering whether it is (my) age talking or maybe a feeling of self-worth and pride from one’s achievements, but I started noticing that the (various) barriers between myself and the rest of the world are a very important part of life. I work hard to improve myself, advance, gain promotions, be recognised. And…to distance myself from (most) others.

First, there are the negative reasons for maintaining personal distance:
– Just because you know my details from your computer screen does not make us BFFs or pals or mates or druzya;
– Just because you are lonely and have no life, does not allow you to be on a first-name basis with anyone you meet (does anyone remember this term “first name basis”?);
– Just because you were badly educated and were not taught the difference between “friend” and “acquaintance” does not give you the right to hug me and use my first name;
– Just because you snuck your way into a job and now have an inferiority complex does not give you the right to demand use of first names in the workplace — employees might actually want to stay as far away from you as possible (Polacy – pamietacie termin “nie tykaj mnie”?);
But there are also positive ones for maintaining personal distance:
1. A boss is someone to be respected for his/her achievements and for formal position within the structure (it is difficult to utter “Vice President…Johnny);
2. Some people have so many formalised achievements (titles, etc), that it is grammatically impossible to refer to them in any informal manner and they deserve to be “titled”;
3. Some relationships require a distinction between you and the people above you, around you and below you, so that stupid (subjective) perceptions do not confuse the (objective) relationships;

And then there is culture, history and good upbringing. Mr, Sir, Madame, Mizz (Ms) indicate the true nature of a relationship (either subservient as was in the olden times or of distanced semi-equals today), and calls for using the individual’s surname WITHOUT crossing the familiarity border of “you” (ty) and/or first name. Those, are for family, people you know for many years and had frequent contact with and for…friends. And here lies a key issue for the Facebook, Twat (sorry Twitter), VK and mobile-texting generation: FRIENDS are few and far between – if have 5-6 friends by the time you are 40, you are a lucky person. Friends are people on whom you can count to help regardless of circumstances, who like (love?) you regardless of your inner demons and enemies and who can tolerate your behaviours and can pay your bail. Not the ACQUAINTANCES who are only interested in your money, adding you to their “like” lists or wanting to “borrow” your homework or people accidentally in a photo whom you then “tag”.

I recall an interesting explanation during a recent trip to Ukraine, which (regardless of its absolute correctness) summarises this issue of relationship “naming”: Andriej Viktorowich Zalevski (first name, name of father “otchestvo”, surname). As a stranger/lesser I am expected to refer to this imaginary person as “Gospodin Zalevski” (Mr. Z), after a few years I may be allowed to be more forward and talk with “Andriej Viktorowich” and a few more years down the road HE can propose to progress to a first name basis. To those around us, the mode of reference is a clear signal of our relationship and its length/depth.
As time goes by, I am more for the forceful return of such a system, as:
– I like to respect those who deserve respect (equal achievers, superior achievers, big bosses);
– I like to maintain distance between myself and strangers;
– I realy like to miantain distance between myself and other employees, who do not interest me whatsoever;
– Where people have formal titles or posts, they should be referred to (with the exception of post-soviets and their “upgrading” of intermediate titles, where vice-minister is “minister”—a post is a post!!);
– I see no reason to give (absolute)strangers and inferiors any ego boost, as they do not deserve it (otherwise they would be in one of the above categories).
Besides, in all cultures we find that it is easier to standoffishly insult a stranger while not losing any class. “You Sire, are a swine!” sounds much better and funnier (Anthony Bourdain offers some good examples!).

And finally, do you want to be forcefully “friendly” with people whom you consider to be complete and utter idiots? Especially at work 🙂
And, yes, I seem to favour high power-distance relationships.

Education level commonality

Continuing the pessimistic thoughts about an absolute lack of education level commonality between nations of diverse social, economic, educational and ethical standards, it makes sense to ponder whether there exist any solution to this problem.

Once again, it is important to mention the fact that Bologna degree equivalency, equalises all qualification at a given level, regardless of their underlying education. So, a UK public university Bachelor degree is equal to a Baccalaureate from a post-soviet-state privatised higher school, where teacher still “read” their classes from faded notebooks. The difference, other than fees, is in the quality of not just teaching but also demands placed upon students (real not theoretical workloads, effort, rewarding).

A popular expectation of commonality comes in the form of oh-so-favoured learning outcomes for the given discipline. In theory, everyone who follows the same standards in developing their degrees (there are a few benchmarks available forcing widespread copying&pasting which should = commonality), should deliver the same results, not only in subject content but also in the stuff left behind in student brains (knowledge, skills, etc). Having written many such documents (and having witnessed even more being created) I can safely say that this is a fallacy – the outcomes written down in many cases have little to do with the student (graduate) profile. Yes, it is the fault of an institution (or rather hundreds of them), yet here we come to the crux of the problem – there must be a force “out there” that is able to gauge the real results of an educational programme, without relying on over-exaggerated paperwork written to satisfy some oversight agency more interested in accounting piles of printed paper than checking the reality of what is being submitted.

Internationally, this is close to impossible. We will most likely have to rely on rankings of universities, yet these are skewed in the direction of science and grants and not knowledge forced into student heads.

At the national level, where we should begin this reform process, we already have working examples (even if at different levels). I am talking about state exams, conducted on a given day to everyone involved in the particular educational programme (most popular as high school exist exams). It would be interesting to see the grades achieved by all students of a given discipline in a nationwide exam with questions defined by a committee of discipline specialists, even if following the “learning outcomes” approach (but for a national degree type). Such an exam would provide an objective benchmark and allow for proper analysis of learning processes, while cutting down to size most idealists favouring academic independence.

Of course, this would only make sense if this “state” exam was defined by the state, administered by its representatives and had a system that kept all local “gurus” far away from it. And, oh please, no releasing of questions beforehand so that mnemonic cyborgs (sorry, students) can then memorise what is required 2 days before the exam, falsifying the results.

We would be looking at a new system. But first, there would be blood in the streets and classrooms as everyone in HE discovered how much (or little) their students (and other institution’s students) really know.

Tysiąclatki, czyli 1000 szkół na 1000 lat

Za dawnych czasów szkoły podstawowe wyglądały identycznie, dzięki komunistycznemu programowi tzw. „tysiąclatek”. Znacie je dobrze z każdego miasta. Okna z dwoma poziomymi poprzeczkami i lufcikiem, szarym betonem na zewnętrznych ścianach oraz (dosyć częstym) wejściem przez podziemia.

Za dawniejszych czasów szkoły podstawowe wyglądały identycznie, dzięki komunistycznemu programowi tzw. „tysiąclatek” czyli ambitnego planu uczczenia tysiącletniej historii Polski poprzez budowę tysiąca szkół. Znacie je dobrze z każdego miasta. Okna z dwoma poziomymi poprzeczkami i lufcikiem, szarym betonem na zewnętrznych ścianach oraz (dosyć częstym) wejściem przez podziemia.

Ja zaliczyłem takich szkół aż trzy (z racji zmiany miejsca zamieszkania – w tym samym mieście, ale odległość pomiędzy dzielnicami wymuszała zmiany szkół). Do każdej dowożono mnie autobusem szkolnym, oferowanym za darmo przez władze miasta, w którym dzieci uczyły się kilka kilometrów (albo i więcej) od miejsca zamieszkania z racji niespodziewanego wzrostu populacji – przypisywano wtedy całe osiedla do innych niż najbliższe szkoły i dzieci spędzały pół godziny rano i po południu zgniecione w zakrzyczanym przegubowym Ikarusie.

Podziemne szatnie były naszym królestwem – nie zapuszczał się do nich żaden wychowawca ani nauczyciel, by nie stracić słuchu od rozwrzeszczanej menażerii kłócącej się o wszystko: od koloru worków na kapcie, przez kto ma powiesić kurtkę na którym haczyku aż po znęcanie się nad woźną. Ta ostatnia miała przerąbane, szczególnie gdy (sama sobie winna) zapastowała podłogę, która natychmiast zamieniała się w lodowisko: kapcie + pasta do PCV = rozkosz olimpijskiej jazdy na łyżwach. Skręcano kostki, łamano ręce, poleciało kilka zębów, ale byliśmy na naszych zamszowych panczenach szybsi w okrążeniu „toru” od polskiej reprezentacji panczenistów na igrzyskach w Moskwie.

Zaraz za szatnią czyhała derektorka, a raczej jej wicka. Z kajetem, robiąca notatki o tym kto co ma nie tak, wywołująca nieposłusznych na dywanik, trąbiąca o spokoju i porządku jak megafon an Dworcu Centralnym. Młodziki zostawali na parterze, średniaki (4-6 klasa) na pierwszym, a najstarsi lecieli na zajęcia na drugie piętro. Każde piętro było identyczne: łamane schody na obu końcach, a pośrodku seria klas z jednej strony (ich okna wychodziły na ulicę, więc było co oglądać podczas zajęć), kilkumetrowej szerokości korytarz na przerwy (dużo osób siedziało na podłodze pod klasami) i ogromne okna na boisko. Na jednym końcu były toalety a na drugim pomieszczenia gospodarcze i administracyjne. Niektóre szkoły, w tym moje, miały jeszcze półpiętra, chyba dobudowane później, w których mieściły się sale techniczne: do chemii (niebezpieczne odczynniki), ZPT (maszyny i maszynki mogące odciąć palce), biologii (kościotrupy, trupy w słojach, jądra w próbówkach), fizyki (kurki z gazem), czyli wszystko co mogło wylecieć w powietrze.

Wszędzie były podłogi z PCV (szare kwadratowe płytki na gumowym kleju), które odchodziło w tych samych miejscach z nudną regularnością (lub pomagaliśmy w tym nogami). Za to wszystkie schody zrobiono z lastryko – pseudo kamienia, taniego, znanego wszystkim z nagrobków na polskich cmentarzach. Do dzisiaj nie zdecydowałem która powierzchnia była bardziej zdradliwa i bolesna…

Sale oblepione były plakatami i projektami, z godłem nad tablicą, bez żadnych krzyży i innych ozdóbek. Sale przypisane były do przedmiotów (chyba tak jest teraz?), więc migrowaliśmy co 45 minut od królestwa do królestwa, odwiedzając kolejnego Torquemadę.

Wywoływanie do odpowiedzi, zawstydzanie niewiedzących, niezapowiedziane kartkówki, publiczne omawianie oblanych prac domowych – ci „nauczyciele” potrafili zniszczyć każdego. Tych dobrych, utalentowanych, oddanych swojej pracy zawsze było mniej od terrorystów i strażników więziennych. Ale też, patrząc na moje bandy klasowe, nie ma się co dziwić… Moja najbliższa/najlepsza banda uwielbiała nauki ścisłe – wykuty i zrozumiany materiał gwarantował dobre oceny, nie do zaniżenia przez nawet najbardziej niechętnego nam nauczyciela. Humaniści gnoili nas najbardziej, wymagając debilnych interpretacji tego czy innego wiersza lub książeczki. Z roku na rok wojny były coraz ostrzejsze – wyśmiewaliśmy co się dało, bo nie było innej metody na znoszenie nielogiczności i (często) czystej wredności niektórych. Pomiędzy ławkami krążyły karteczki z debilnymi tekstami:
– O czym myślał Bolesław Prus, siedząc w ciemnym biurze, bez dewiz na koncie, a pisząc „Placówkę”?
– Na którym piętrze mieszkał „łysek”?
– Gdzie rozgrywa się akcja „Nad Niemnem”?

Wszystkich rozwalała nauczycielka polskiego z Mazur, zaciągająca lokalną gwarą, a raczej „zaciągająco lokalno gwaro”. Dla dzisiejszych młodziaków notka – wtedy jeszcze przypisywano wagę do poprawności językowej, i nawet lektorzy w radio (nie radiu) i TV mówili wyłącznie dobrą polszczyzną. Przy okazji, „szacun” dla prof. Miodka (ponoć jeszcze żyje na jakimś kiepskim kanale telewizyjnym).

W tysiąclatkach lat osiemdziesiątych bito linijkami po łapach, szydzono z robiących błędy (bo nie było dysleksji tylko debilizm i lenistwo), mańkuty były dziwakami (bo rodzice nie nauczyli używać prawidłowej łapy), a współcześni ADHDowcy byli po prostu pieprznięci i trzeba ich było stawiać do kąta, gdzie „stygli sobie” stojąc tyłem do reszty klasy. Leczenie ADHD i ADD odbywało się w szatni i na boisku – kilku brało delikwenta i przestawiali mu w głowie pięściami. W jednej szkole mieliśmy również tych z pobliskiego domu dziecka – bili równie często jak byli bici. Nie skończyli dobrze. Bito się wszędzie, przepychano, znęcano, wyśmiewano, dogadywano, przekrzykiwano. I jakoś wszyscy żyją. Ale nauczyciele mieli spokój i szacunek, nawet jeżeli nie należny to wymuszony.

Tysiąclatki to również okres dorastania: dawny dobry system dawał nam 8 lat na budowę przyjaźni, wrogości, pierwsze randki, dyskoteki, pierwsze związki, zdrady, odkrycia, dojrzewanie, dorastanie. I skrzywiony kręgosłup od tornistra wraz z częstym zadzierzgnięciem od worka na kapcie. No i moje pierwsze popłakanie się ze śmiechu, będąc świadkiem dialogu:
ON (zawstydzony): „Chcesz ze mną chodzić?”
Ona (pewna siebie): „A co, sam się boisz”?
ON (ogłupiały): „Ale… ja nie na żarty”
Ona (bezwzględna): „To idź się nażryj”

„WueFisci to sadyści”, to hasło aktualne chyba nawet dzisiaj. Zawsze fascynowała mnie koncepcja wysiłku fizycznego w trakcie dnia, bez możliwości zmycia z siebie potu i brudu (turlanie się po podłodze, debilne skakanie przez skrzynię, itd.). Ale bez nich nie skoczyłbym spod dachu hali (cirka 8 metrów), nie przebiegł sprintersko 60m i nie wylądował w milicyjnym klubie piłkarskim w drużynie młodziaków (spotter wyhaczył mnie podczas mistrzostw miasta, jak dzielnie stałem na bramce). Zagwarantowali też złamania, skręcenia i blizny, szczególnie od czasu wprowadzenia gumowanych podłóg, na których nie dawało się ślizgać.

Ehh, szkoda, że nie została mi tarcza z mundurka.

1376995557_by_karlosik12_500

Blokowisko ‘84

Najśmieszniejsza była przepowiednia, że wielka płyta postoi 20 lat i potem trzeba będzie to wszystko zburzyć, bo stanie się niebezpieczne dla mieszkańców.

W 2011 i 2012 mieszkania z wielkiej płyty powróciły do łask w większości miast – kupujący odkryli, że kamienice to może i romantyczne miejsca, ale nie zapewniają szerokiego asortymentu usług, miejsc do zakupów, itd. Wielka płyta to też inna konstrukcja, przez która przechodzi mniej dźwięków, zapachów, oznak życia sąsiadów.

Oczywiście, te budowle mają swoje wady, dobrze pokazane w serialu Alternatywy 4: rury biegną jak chcą (kładli je po pijaku), ściany nie trzymają pionu, tynki są zrobione raczej z piasku niż z… tynku, no i wszędzie stoją ściany nośne, 25-centymetrowe żelbetowe monstra, które trzeba wysadzać bo wiercic się nie da.

1983_Alternatywy4_Spisek1
Tak, wiem, jest to scena z serialu “Alternatywy 4”. Ale tam tak bylo! I, co ciekawe, moje osiedle jest na zdjeciu…

Moja rodzinna hawira to było duże jak na tamte czasy mieszkanie w 12-pietrowym molochu otoczonym podobnymi, ale w innych kolorach, jakby najarany artysta przekonał prezesa spółdzielni, że tak będzie lepiej. Nazwy ulic zmieniały się w dziwnych miejscach, jakby pijanemu kartografowi obsuwał się długopis. Blok koło bloku koło bloku a każdy był na innej ulicy, co przyprawiało nowo przyjezdnych o istną kurwicę, nawet ogłupiając początkujących listonoszów. Blok był „wojskowy”, bo wtedy budynki przyznawano „resortom” (dzisiejsze „ministerstwa”) i tam rozdawano mieszkania najbardziej potrzebującym, mającym największe plecy, itd. Bloki obok to była milicja (największe bandziory tam wyrosły), kolejarze, samochodowcy. Myśmy się załapali przez inne „plecy” i stąd dobry budynek i fajne mieszkanie.

W tamtych czasach, od mojego bloku do lasu szło się kilometr. Dzisiaj lasu nawet nie widać, a na „osiedlu” (jednym z pilotażowych dzieł późnego komunizmu) przybyło chyba ze 150 000 ludzi.

Ludzie wprowadzali się od 1982, ale dopiero pod koniec 1984 blok zgrał się w jedną społeczność – przy (wtedy popularnym) braku wody, wszystkie rodziny chodziły do pobliskiej szkoły by stamtąd dostać po kuble. W windzie było jak na basenie, klatki pozamarzały od rozlanej wody, a na schodach z przodu jeździły nawet staruszki. Ale, stojąc w gigantycznej kolejce (my i pięć innych bloków), wszyscy się poznali, dowiedzieli kto co robi, ten tamtemu pomógł zanieść wodę do domu. W międzyczasie wyszło na jaw kto co pędzi w domu – chodząc po klatkach nie dało się uniknąć wąchania smrodu bimbru. Po 3 dniach bez wody, połowa bloku była nawalona już koło 18ej, w ramach szeroko rozumianej „pomocy sąsiedzkiej”.

Zabrudziowana wspólnota (duchowa, nie prawna) służyła wszystkim. Mieszkań w bloku było prawie 100, więc mieliśmy statystyczny rozkład wszystkich umiejętności i kontaktów i praw dostępu, niezbędnych by dać sobie rade w epoce chronicznych niedoborów. Major wywiadu, wywiadywał się kiedy rzucą mięso do lokalnego sklepu, zona pułkownika miała szwagierkę robiącą w papierniczym, więc info o papierze docierało do naszego bloku ze strategicznym wyprzedzeniem, a syn jednego z niższych szarżą był masarzem u prywaciarza. Dodajmy ciecia donosiciela (jego oficer kontrolny mieszkał dwa bloki dalej, w bloku „SB” ale ciec o tym nie wiedział), szefa mechaników z jednostki lotniczej i życie toczyło się nieźle (przed blokiem był istny warsztat).

Znali się wszyscy i wiedzieli o sobie wszystko. Nie było ruchawek właścicielskich, bo nie było mieszkań/domów do których MOŻNA się było wynieść. Siedzieli wszyscy w tym bloku aż do polowy lat 90ych, kiedy dopiero pojawili się nowi, dorobkiewicze. Niby wielka płyta maskowała dużo, ale i tak wiedziano co się u kogo dzieje, kto się z kim kłóci, czyja żona się puszcza, a czyje dzieci są niegrzeczne. Dzieci plotkowały dużo, chwaląc się lub gnojąc innych (nie zawsze to samo), a że wszyscy chodziliśmy do tej samej szkoły dzięki przydziałom geograficznym z Ministerstwa, to trudno było „uciec z dzielnicy” (emocjonalnie, intelektualnie, informacyjnie) nawet kiedy szkoła była na drugim końcu miasta i wożono nas „autobusem szkolnym” który podstawiał MZK (za free).

Budowlańcy zostawili po sobie bloki (źle zrobione), wąskie uliczki wylane asfaltem i donice dookoła bloków w których nic nie rosło. Teren pomiędzy blokami wyglądał jak po D-Day, aż jeden z drugim działkowiec amator nie wzięli się do roboty. Małe łopaty zastępowały duże koparki i powoli, bardzo powoli, teren się zmieniał. Potem pojawiły się pierwsze krzaczki i małe drzewka, przywiezione z tej czy innej wsi. Dbali o nie wszyscy poza gówniarzami, ale ci byli zawsze na oku – w tym lub tamtym oknie siedział pan i obserwował podwórko, drąc się na wandali i rzucając w nich czym miał pod ręką. Te same drzewa dzisiejsze spółdzielnie wycinają w pień, argumentując, że były zasadzane bezprawnie i nie były „sadzone planowo” – jakby wtedy ktoś o tym myślał. Tylko, że tamte drzewa i krzaki przyozdabiały pokomunistyczne osiedla przez 30 lat i nikomu nie przeszkadzały poza jedną z drugą znudzoną babą ze spółdzielni. Bez tych samowolek sadzonkowych nie byłoby dzisiejszego „klimatu” tych osiedli, czegoś co brakuje w nowych wychuchanych pseudo enklawach.

Ponieważ lata 80e to okres rozwoju przedsiębiorczości, w okolicy powoli zaczęły się pokazywać sklepiki – głownie tzw. „warzywniaki” handlujące warzywami ale i wszelkiego rodzaju mydłem i powidłem. Podejrzewam, ze najłatwiej było uzyskać pozwolenie na taką działalność, a pod nią prowadzono to o co naprawdę chodziło. Sprzedawcy znali każdego, często dawali na krechę (dzisiejszy „zeszyt”). Tylko alkohol pozostawał w dużych sklepach, poza opisanym wyżej bimbrem wszelkiej maści – do dzisiaj jestem dumny z wyhodowanego prze mnie po-bimbrowego żyta na zajęcia z biologii, które w niezrozumiały dla pani nauczycielki sposób było bardzo poskręcane i wołało rosnąć poziomo.

Pracowali, pili, bili, jedli, mieli dzieci. Dużo się działo, ale nie za dużo ciekawego. Przynajmniej do końca lat 80ych. Co poniedziałek Zenek spod 15tki gonił nagusieńką żonę po osiedlu, machając siekiera i drąc się wniebogłosy (on, bo jej płuca potrzebowały tlenu na ucieczkę). Dzielnicowy przychodził co dwa miesiące, bo wtedy miał obietnice od lokalnych watażków, że ci mu nie wklepią. Mleko i bułki dowożono do domu, a nikt tego nie kradł sąsiadowi spod drzwi. Dostawcy zostawiali dostawy pod sklepem, więc poranny kac można było załagodzić świeżym mlekiem spod kapsla. Wódkę kupowało się na talony lub za dolary od rodziny. Wszyscy chodzili do tych samych szkół i mieli tych samych nauczycieli. Pary trwały latami bo nie było alternatywy. I wszyscy przesiadywali albo na podwórkach albo w domu, i można było mieć życie towarzyskie z prawdziwymi ludźmi.

A najśmieszniejsza była przepowiednia, że wielka płyta postoi 20 lat i potem trzeba będzie to wszystko zburzyć, bo stanie się niebezpieczne dla mieszkańców. Tyle ton żelazobetonu postoi dłużej niż niejedna kamienica, a w międzyczasie ludzie wpompowali w swoje mieszkanka tyle kasy, że nikomu się nie opłaci nic zmieniać. A po cichu, suchy żelazobeton, nabrał kolorów, otoczył się roślinnością i usługami, poprawił się dojazd do niego i ludziom żyje się dobrze. Szkoda tylko, że duża rotacja zabija historie tych osiedli.

Shameless – US is OK, but UK blows away

I got hooked on Shameless, the American version, currently waiting for its 3rd season. The family is a bunch of crazy losers, fighting for every day, making pitiful amounts of money to buy the cheapest products that even the Chinese would ignore, fighting their additions and weaknesses while breeding like rabbits.
.
The actors for the US version were amazing. The Dad, an actor of nearly-Oscar stature, drives the show with his drunken “loserness”.
.
However, I then discovered the British version – as with many amazing TV show, it was the Brits that conceived and implemented the idea. Shameless UK is a 9 season story, meaning that the Americans have a lot of seasons ahead of them. The UK version (original!) of the father, although less known, is even better!
.
It is a hard show to watch in “marathon” mode, watching episodes one after the other – I survived 3 seasons at one go, over a few days, but then I had to take a break, coming back to the next seasons after a month-long break. Why? I missed the crazy crazies.
.
The UK version is deeper – although the US version shows similar lumpenproletariat lowliness of existence, the UK version is more dark, depressing, soggy, downtrodden. It reeks of Manchester, the unemployed for decades part, and such an atmosphere is difficult to replicate in the US. Even the accents are worse in UK, and anyone who has heard the real tongue will appreciate the depths of the UK show. Interestingly, I wonder how many non-native English speakers watched the UK version and grasped the words, terms, social and cultural and local inferences? I found the US version much easier, maybe because it is aimed at a simpler (??) audience that cannot understand (and thus appreciate) the accent-context?
.
I have mixed feelings about the show, and maybe that is why it draws me in every time.
.
They are amazing losers, people forgotten by God, fate and state, descending with each episode lower into the definition of whatever bottom-feeding-scum that can be found in the Devil’s dictionary. Drugs, alcohol, thievery, hard crime, violence, betrayal, failure are the standard issues in their daily lives. Cheating and stealing are not just limited to the outside world, as the family does the same to each other, close friends, etc. Crime lords, crazies, criminals, psychos surround them, adding mayhem to their lives.
.
At the same time, there is something sweet and optimistic. These are humans at the bottom of the social scale for whom, it turns out, blood is the only determinant of (whatever remaining) loyalty. They are the gang of crazies out against everyone else. There is love (twisted, psychotic, supremely emotional, irrational and unpredictable) that powers them along, gives them strength in time of ultimate doom, while the closely-knit universe of a few people (dozen?) is faced with the challenge of taking on the entire world. They somehow survive.
.
Knowing how the world really works, enforces the simple message of that show: blood is thicker than everything else. There is no escaping family.
.
A lesson for us, in Central Europe, filled with lovers of the Vodka fluid, is interesting: just like the father in Shameless, every alcoholic loser can utter reality-altering philosophical sentences that explode your reality. If it is not him/her, then similar sentences can be provided by the scarred children. In their single-second of clarity, alcoholics are sane, super sane, Plato-like-sane. It is a pity they descend into chaos and destruction immediately after…
A lesson for all in the world, relates to a question: what will people do, to achieve any, Any, ANY happiness in their everyday-miserable lives?

Call me Lecter, Hannibal Lecter

James Bond just kills people and beds beautiful women. Hannibal does all that and somewhere, when he has the time, he eats them, arranges them in beautiful formations or helps us admire how blood can enchantingly squirt from a severed artery across a clean white wall.

And, I do mean the TV series, now in its 3rd season, although the movies are cool too.

Long time ago, I came across Manhunter Red Dragon (not the pathetic remake “Red Dragon”), which introduced me to the word of killing people for fun, and Hannibal (at the time played by some other British actor), enjoying himself. Then Silence of the Lambs with Agent Claricccccccccccce Sssssssssssterling and the bottle of Chianti. And a few days ago, I finally found time to watch Hannibal Rising, which I loved, for the death, the illustration of pain turning into psychosis and of course Lin Gond (sexier Joan Chen) with Samurai swords. God created Ms. Gond to wield a sword and do terrible things to men. Weird timing, as just before that scary movie, I did a marathon re-run of the first 2 seasons of Hannibal, with the awesome Mads Mikkelsen (look for his other movies!).

We all KNOW who Lecter is, as Thomas Harris has created a movie super (anti)hero that anyone with a TV has been exposed to. But, the TV show takes us deeper. This is the phenomenon of last 15 years – good actors run from cinema movies and get involved in TV series. Why? Whatever a director can fit into 90 minutes for a cinema, can be deepend, enhanced, developed, accentuated, built-upon in a series of 5-6-7 seasons, each having 22 episodes, each episode lasting 46 minutes. TV series’ beat movies each time. They make us feel at home…

Hannibal kills. But he makes it look soooooo nice. Never before have you watched a movie or a TV show, seen the beginning where a single individual does his shopping, work, sports and YOU know that he is soon to meet Dr. Lecter. And, as the creators of the show intended, you KNOW what Lecter does. So, unlike CSI, when you expect murder, you watch Hannibal and enjoy the ripening of the… meat. Is the “Meat” training (for good meat taste)? Is the meat working (smart meat)? Is the meat scared (fear releases hormones that SPOIL the meat). Hannibal likes music, he loves his food, he appreciates beauty, he listens to opera, he can scare psychologists and confuse forensic detectives. In the meantime, he finds new meat (victims), plays with them, kills them, leaves some meat in the refrigerator and….
– Throws a lavish dinner for his stratospheric-society friends;
– Arranges whatever is left of the victim(s) in to aesthetically appreciable forms;

In the meantime, he is able to find other sociopaths and, have fun with them, by warning them of impending FBI investigations, FBI raids or… he simply talks to them about the aesthetical consequences of their work. Why dump a body in a river, when you can glue the body in a funny way to a ceiling?

Simultaneously, the TV series Hannibal plays with the FBI by providing them with forensic advice about (other) sociopaths, advises them on cases of incarcerated psycho inmates (including one unlucky FBI consultant) and, best of all, invites the FBI geniuses to dinners during which he serves many amazing dishes containing meat.
Hannibal scares you, makes you think of becoming HIM and also, instils the desperate, immediate need to become a vegetarian.
Unless, you appreciate the dialogue from episode 1 series 3, when Hannibal talks to a kidnapped (other) sociopath:
Other sociopath being eaten: Cannibalism was common among our ancestors. The common link between us and the apes was missing, only because we ate him.
Lecter: This isn’t cannibalism Abel. Cannibalism only happens when we are equals.
Other sociopath: This is only cannibalism if you eat… ME.

Throughout, we are shown taste, class, gene se qua, gravitas, and all the other cultural qualities that any well-bred member of the social elite can exhibit. Lecter enjoys beauty, music, opera, quality, food, tastes, smells, pheromones, emotions (of others), and the overall life experience.

The movies made Lecter cool. The TV series makes him a role model. But can our society survive such examples of sociopathic perfection?
https://www.youtube.com/watch?v=2HW9rtFYsEw

Lecter, as created by Harris, is the guy that you can identify with. Got frustration at work? spend a day imagining your bosses eviscerated on fishing rope, some metal hooks and a good S&M cage. Annoyed with your office neighbour? Take him “to lunch”, where you serve him/her with their own leg, well-baked in thyne, wine, with some basil thrown in. Never got paid by the boss of your collapsing company (while he, the Boss, continues to drive the Ferrari)? Do a garden BBQ, where the “meat” is fresh, really fresh, recently “off-the-bone” and juicy, moist, tasty, “as if it came of the cow a few minutes ago”. If only the “cow” appreciated the guest comments, while it (the “cow”) hangs in your garage, bleeding, crying, trying to call its mother…

Doctor Lecter, you received a trully USEFUL education 🙂