1987. Komuna, milicja, bitki na osiedlu (z innymi i z milicją, jak to wtedy wypadało). Któregoś dnia kumpel pokazuje mi okna piwniczne, wystające z podziemi, otoczone pustakami by minimalne światło mogło wpaść do środka zatęchłej piwnicy.
„Patrz, to tam jest siłka. Jedyna u nas”, wyszeptał. Jego głos wibrował, jakby zdradzał mi straszną tajemnicę, ujawnienie której groziło mu karą cielesną i utratą majątku.
Nasze osiedle, w stylu Alternatywy 4, było „niezłe” bojówkowo – dawaliśmy sobie rade w większości ówczesnych ustawek, czy to w bitwach pomiędzy ulicami, czy w wojenkach lokalnych pseudo-gangów a nawet regularnych bitew z milicjantami podczas lanych poniedziałków. Ale nawet moi współplemienicy, twarde chłopaki z osiedla, wyrażali się z uznaniem o tych olbrzymach trenujących „na siłowni”. Ja sam miałem w pamięci kilka bolesnych pręg od bramkarzy zabezpieczających drzwi co ciekawszych knajp (fakt, w tym wieku nie miałem do nich oficjalnego wstępu, ale…). Ogólnie kojarzyłem tych kolesi jako gigantów, super-ludzi potrafiących podnieść samochód lub wyrzucić ambitnego małolata (mnie) jedną ręką przez drzwi lub okno klubu. O tym, CZEGO wymagało takie wyszkolenie miałem wtedy zerowe pojecie.
Miesiąc czy dwa później, wyleczony z siniaków i ran z ostatniej bitwy, zawitałem do tej piwnicy. Lokalny oddział TKKF (Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej, komunistyczny wynalazek na wyciąganie ludzi z domów) okupował kolosalną piwnice, która rozciągała się pod całym budynkiem 4-pietrowego molocha mieszkalnego na typowym komunistycznym blokowisku. Struktura (już niedługo „mojej” siłowni) uwarunkowana była ścianami nośnymi i fundamentami jakże-4-alternatywowego-budynku wczesnego komunizmu: gdzie można było oczekiwać drzwi była ściana, okna wpuszczały mniej światła niż należało się więźniowi w celi śmierci, a w trzech pomieszczeniach można było ćwiczyć wyłącznie hantlami, ponieważ cokolwiek większego rysowało ściany. Większość ścian nie trzymała pionu a położone na podłodze sztangi toczyły się ku tej lub owej ścianie. Ponieważ większość okien była nie do otwarcia, jako wentylację należało otworzyć drzwi wejściowe i machać kartonem by napędzić wystarczająco dużo świeżego powietrza w gąszcz pomieszczeń wypełnionych spoconymi i krzyczącymi olbrzymami.
Zaczęliśmy w pięciu, każdy bardziej ambitny od drugiego. Po trzech miesiącach zostałem sam. I dopiero wtedy podejrzliwe i zdystansowane olbrzymy zainteresowały się moją osobą. Po latach zrozumiałem, że oni takich chojraków widzieli setki, a każdy znikał po kilku tygodniach, zmęczony, obolały, niezdolny do niezbędnej dyscypliny, wyrzeczeń, diety i wydatków.
Raz, drugi, piaty, piętnasty, ten lub tamten doradził jak ćwiczyć, jak ułożyć dłonie na maszynie czy jak oddychać podczas specjalnego ćwiczenia. Któregoś dnia jeden poprosił mnie o pomoc – miałem „zaspotować” go podczas wyciskania sztangi. Byliśmy sami w całej siłowni, nawet ciec poszedł na piwo, a olbrzym zarzucił na sztangę 200 kilo i zabrał się za wyciskanie. Ja miałem mu wyłącznie pomóc koniuszkami palców, w ostatnich centymetrach ruchu. Niespodziewanie, przy piątym powtórzeniu kolesiowi siadły tricepsy i sztanga poleciała w dol. Pomogłem mu wyjść z tego dramatu, nadwyrężając sobie wszystkie mięsnie i tracąc skórę z palców.
Po roku znali już moje imię, a ja mogłem niektórym mówić „na ty” pomimo często ogromnej różnicy wieku. Szacunek zdobywało się dyscypliną, regularnością a’la robot, powolnymi postępami w sprawności, pomocy innym, cichym rozmowom na tematy sportowe. Właściciel/trener był szanowany przez wszystkich nie tylko z racji posiadanych trofeów (polskich i europejskich) ale i podejścia do każdego członka TKKF. Sprzętu było mało, więc członkowie siłowni wykazywali się wynalazczością godną Doliny Krzemowej. Sprzęty podejrzane w zachodnich czasopismach kopiowano przy pomocy kątowników wyniesionych z zakładów pracy a zespawanych na spawarce „pożyczonej” z budowy, ściany remontowaliśmy sami (a sypały się często z racji łatających ciężarów), a niektóre dociążenia odlewaliśmy sami w lokalnym warsztacie samochodowym. Kilka razy musieliśmy pomoc w remoncie mieszkań nad nami, ponieważ trener dogadał się z mieszkańcami, by ci tolerowali hałas rzucanego żelastwa i krzyczących kolosów w zamian za „pomoc dobrosąsiedzką”.
Konsekwencje młodzieńczej pasji, poza sprawnością fizyczną były dwojakie. Po pierwsze, olbrzymy ćwiczące dookoła mnie pracowali we wszystkich najważniejszych klubach miasta i mieli inne podejście dla „znajomków z siłki”, część starszych mężczyzn prowadziła już wtedy dochodowe interesy (wymagające jazdy czarnymi Mercedesami i BMW), a kilku zajmowało się dochodową działalnością w zakresie szeroko rozumianego „bezpieczeństwa i ochrony”. Na wszystkich napotykałem się potem przez 10-15 lat w najróżniejszych miejscach i sytuacjach. Siłowniane znajomości pomagały. Zawsze. Po drugie, nauczono mnie dyscypliny i wagi wyrzeczeń w osiąganiu zaplanowanego celu. Etyka pracy, a może etyka samorozwoju, wbite głęboko przez ciężkie żelastwo, obolałe mięsnie i gest uznania ludzi lepszych ode mnie (wyniki niektórych dogoniłem dopiero 15 lat później, a wyniki najlepszych mogę tylko omawiać z zazdrością ponieważ nigdy, przenigdy nie dojdę do takiej siły).
Wspomnienie: wyginająca się w pałąk sztanga olimpijska z 260-kilogramowym ciężarem, wyciskana w całkowitej ciszy przez ogromnego wariata z zamkniętymi oczami. 4 spoterów dookoła niego, pilnujących by sztanga nie przeważyła i nie urwała mu rąk.
Wspomnienie: Trzech potworów przymierzających świeżo zaimportowane koszulki hokejowe w rozmiarze XXXL i narzekający, że owe żaglowe płachty materiału tu i owdzie ich uwierają.
Wspomnienie: dozorca siłowni przychodzący w sobotę rano, specjalnie by wpuścić ambitnego Marcinka na siłke o 9 rano.
Wspomnienie: motywacyjna zagrywka najstarszego członka TKKF – wszystko co zrobię ja, oni zrobi 2 więcej lub 2 razy ciężej. Dopiero po 3 latach udało mi się osiągnąć wyniki uniemożliwiające mu tą zabawę.
Wspomnienie: olbrzym nie odzywający się do nikogo, szanowany za swoje wyniki. Ustępowali mu wszyscy – wystarczyło, że podszedł do danego urządzenia i stawał obok, a dany ćwiczący oddawał mu miejsce by ten mógł wyginać pręty, urywać kable i ogólnie demolować pomieszczenie.
O panu, który (podobno) korzystał ze sterydów dla koni nie będę pisał…
A dla najtwardszych koneserów “historii medycyny sportowej” mam jedno słowo: metyloandrostenolone.