E-edukacja – bez kadry nie da rady

Gazeta Prawna (5.01.2012) opublikowała wyniki badań wśród studentów nt. kształcenia online. Oczywiście jak to w Polsce: tragedia… Jedna uwaga na początek – jak nie lubię teorii spiskowych, tak muszę zauważyć, że badanie przeprowadzono na zlecenie Polish Open University, a ci są delegaturą brytyjskiego Open University. Ci z kolei to światowi liderzy w e-learningu, stacjonarnym czy mobilnym, wiec możemy się spodziewać, iż co ma Anglia to również ma ich polska placówka. Stąd wynik badań nobilituje POU. Zbieg okoliczności??

Wg. Gazety Prawnej tylko kilkanaście procent z polskich 460 uczelni oferuje studia przez Internet. Ciekawi mnie jak oni to definiują? Czy piszą o pełnych programach czy o elektronicznym wspieraniu dydaktyki (dodatkowe materiały/zajęcia), itd.? GP twierdzi, że:
„Czego oczekują żacy od tej formy kształcenia? 78 proc. ankietowanych uznało, że wykładowcy powinni wykorzystywać interaktywne narzędzia po to, by skupić uwagę studentów przez cały czas trwania zajęć. Ponadto ten model nauczania powinien zapewniać stały kontakt z wykładowcą i dostęp do nieograniczonej liczby konsultacji po zajęciach. Sześciu na dziesięciu zapytanych studentów uważa, że studia online powinny być równoważne ze studiami w trybie stacjonarnym, a zatem zakres przerabianego materiału musi być identyczny, podobnie jak wymagania co do zaliczeń i egzaminów.”
Skupianie uwagi, czyli wykorzystanie multimediów podczas wykładu – trochę coś innego od e-edukacji. Po prostu trzeba mieć rzutnik, komputer i notatki lub materiały gotowe w MS Office. Jakoś łatwo zrobić wrażenie na polskich studentach ;p

Stały kontakt z wykładowcą, to jak rozumiem wykładowca dostępny 24/7, odbierający maile, smsy nawet w wannie. Troche niedokładne, bo jeżeli chodzi o wykaldowce dostępnego na forach o określonej godzinie (synchroniczny e-learning), to oczywiście się zgadzam, ale jeżeli system jest asynchroniczny, to studenci oczekują zbyt dużo (typowe uprzykrzanie się klienta, który do końca nie wie czego chce).

Najbardziej mnie śmieszy to marzenie o długości trwania studiów: osobiście jestem zwolennikiem WYDŁUŻANIA studiów nie-stacjonarnych tak by ilość godzin, pracy, nauki, myślenia zawsze była równa. Zaoczne powinny trwać 150-200% semestrów dziennych, wiec i online powinny trwać trochę dłużej – nie ma zamiennika do kontaktu z dobrym wykładowcą.

Praktycznie każda polska uczelnia dużo mówi o e-learningu, rektorzy podniecają się jego potencjałem. Niektóre wydały ogrom kasy na budowanie swoich platform. Po co? Skoro istnieją światowi liderzy, to po co budować cienką kopię, skoro można wdrożyć nawet DARMOWE rozwiązanie o niebo lepsze od tego co lokalni informatycy mogą wymyśleć? Myślę, że to typowa polska nad-ambicja, by mieć cos swojego, oraz nierealizowalne marzenie, by akurat „mój” produkt okazał się żyłą złota. Ego wygrywa z rozumem (i rachunkiem ekonomicznym).

Posiadanie platformy nie oznacza natychmiastowego sukcesu, ponieważ trzeba mieć ciekawy produkt – kierunek, specjalność, program podyplomowy. Dla niego należy znaleźć rynek (raczej segment), który doceni możliwość zdobywania wiedzy z dala od uczelni, oraz dobrze ten produkt wycenić.

W przypadku programów synchronicznych oraz asynchronicznych, największym wyzwaniem jest „głęboka zawartość” – materiały do przedmiotów, testy, egzaminy, dodatkowe dane, linki do reszty świata. Czyli ogrom pracy włożony przez wykładowcę w każdy przedmiot (a piszę z perspektywy zrobienia 12 rożnych na mojego Moodle’a). I tutaj wykładają się uczelnie, nie potrafiące zmotywować kadrę do włożenia ogromnego wysiłku i przygotowania przedmiotu lepiej niż robią to do zajęć face-to-face – na wykładzie można nadrobić gadką, przykładami, aktywować słuchaczy, brać od nich przykłady lub problemy. Online to wszystko musi być przemyślane, przeanalizowane, zaplanowane i rozpisane zawczasu.

Jak się motywuje wykładowcę? Pieniędzmi (żywa gotówka), redukcja godzin (przeliczniki), awansami. Na pewno nie można go zastraszyć do przygotowania dobrego e-przedmiotu, ponieważ są to inteligentni ludzie i wyłgają się minimalistycznym „niczym” czyli wklejeniem przeczesanych notatek. E-przedmioty to kapitał intelektualny (IC) każdego z nich, i będą go bronić lub oddadzą za godną rekompensatę.

Dlaczego ja przeniosłem swoje przedmioty na prywatnego Moodle’a? Ponieważ nie miałem gwarancji, że wieloletnie wysiłki nie zostaną ukradzione przez chciwą uczelnie, desperacko szukającą źródeł dochodów, ale bez szanowania wykładowców i ich pracy.

Gdy dodamy do tego wymagania czasowe programów synchronicznych, nowoczesne uczelnie musza poważnie zastanowić się nad segregacją kadry: na tych, którzy będą pracowali głównie online, wspierając studentów, prowadząc zajęcia, oraz na tych którzy będą uczyli fizycznie. Nie jest to tylko kwestia możliwości czasowych – wykładowcy to ludzie i każdy ma inne predyspozycje. Nie którzy brylują na wykładach, inni na ćwiczeniach, a jeszcze inni są kiepscy ale nikomu nie chce się ich wyrzucić. Jeszcze inni są niesamowici za stołem, klepiąc na klawiaturze lub czatując.

Tylko, kto ma zbudować system w którym online jest oddzielne i uczą go inni ludzie, skoro naboru kadry dokonują wyłącznie ci mocno uczepieni smutnej polskiej rzeczywistości?

I tu tkwi sedno artykułu z GP – studenci oczekują pojawienia się nauczyciela 2.0, e-nauczyciela, a ten nie pasuje do zmumifikowanej polskiej kultury akademickiej i ona może go w całkowicie… nie zauważyć / nie rozpoznać.